Artykuły

Samłan is okej

"Someone Who'll Watch Over Me" w reż. Łukasza Kosa w Teatru Konsekwentnego w Starej ProchOFFni w Warszawie. Pisze Iza Natasza Czapska w Życiu Warszawy.

Sajnuk, Solarz, Błach - trzej aktorzy, którzy pod kierunkiem Łukasza Kosa stanęli w kontrze do młodego teatru pozbawionego namysłu i precyzji.

"Byłem wczoraj na spektaklu w Prochowni. Tak? Jaki tytuł? A nie, nie - tego to ci nie powtórzę, ale fajnie było". "Poproszę dwa bilety na Sam... coś tam". "W tym tygodniu gramy Someone Who'll Watch Over Me. Że co?!". Takich dialogów można się spodziewać po tym, jak na afisz Teatru Konsekwentnego wszedł spektakl, dla którego trzy tłumaczki nie były w stanie wymyślić sensownego tytułu po polsku. Został więc oryginalny, wzięty ze standardu Elli Fitzgerald, którego jeden z bohaterów chciałby w kółko słuchać na bezludnej wyspie.

Mała wojna

O bezludnej wyspie Edward, irlandzki dziennikarz, rozmyśla nie w zatłoczonej redakcji, a w celi, skazany na towarzystwo jednej osoby - amerykańskiego lekarza. Kiedy dołączy do nich nauczyciel z Wielkiej Brytanii, na kilku metrach kwadratowych rozpocznie się wojna, równie bezsensowna jak ta, która odcięła ich od świata - na tle narodowościowym, religijnym, obyczajowym, podsycana strachem i męską, podrażnioną zamknięciem ambicją.

Warto odegrać przy kasie Europejczyka i poprosić o bilety na "Someone Who'll Watch Over Me" Franka McGuinnessa, żeby zobaczyć Adama Sajnuka, Wojciecha Solarza i Wojciecha Błacha w rolach zakładników libańskiego Jihadu. Ci mało jeszcze doświadczeni aktorzy, reżyserowani przez Łukasza Kosa, wzięli na siebie odpowiedzialność za utrzymanie uwagi publiczności przez ponad 2,5 godz. w spektaklu, w którym liczy się tylko słowo. Żadnych fajerwerków, laserów, telebimów ani islamskich terrorystów. Na niemal gołej ziemi przedstawione jest studium ludzkiej upodlonej natury, psychiki z głęboko zakorzenionym poczuciem winy, męskości, która przez miesiące zniewolenia wyzbywa się wstydu. To sprawia, że dorośli faceci płaczą, telepią się ze strachu, wymyślają scenki, w których znów, jak na wolności, grają w tenisa, zamawiają w barze drinki, ryczą na meczach przed telewizorem. Żadnej kobiecie nie daliby siebie takich zobaczyć.

Zbyt jasna cela

Siłą "Someone..." jest zręcznie napisany tekst i precyzyjnie zbudowane relacje między postaciami, co przełożone na dobre aktorstwo pozwala oglądać spektakl w napięciu, kiedy bohaterowie tkwią w napięciu, i popadać z lekka w stupor, kiedy i oni snują się, oklapnięci, po celi. Czasu jest na to mnóstwo.

Niewiele jest w tym przedstawieniu mankamentów. Jednym z nich jest zbyt mocne oświetlenie, niszczące poczucie, że Edward i jego towarzysze siedzą w ciemnej celi, niepewni, czy jest dzień, czy noc.

- Rzeczywiście, próbowaliśmy grać w półmroku - przyznaje Adam Sajnuk. - Mieliśmy jednak sygnały od pierwszych widzów, że męczą im się oczy, więc zrezygnowaliśmy z tego ryzykownego zabiegu.

Razi też, gdy po krótkim wyciemnieniu w scenach opuszczenia przez któregoś z bohaterów celi grający go aktor wychodzi na zaplecze w świetle. Mocniejszym efektem byłoby po black outcie pokazanie pustego miejsca po nim - po zakładniku, którego wojna już się skończyła - wolnością lub śmiercią.

- Warstwę realistyczną chcieliśmy zrównoważyć pewną umownością - tłumaczy Sajnuk. - Dlatego na początku rozbieramy się z prywatnych ubrań i prywatnie też schodzimy ze sceny.

Powyższym artykułem proponuję nieco odmienną formułę recenzji. Chcę oddawać

głos twórcom spektakli, by mogli odnieść się do zamieszczonych w tekście uwag. Proszę o opinie o tym pomyśle na adres: iczapska@zw.com.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji