Zedrzeć, przypiłować, naciąć...
O co chodzi Miśkiewiczowi w jego teatrze? O pukanie i znajdywanie siebie. Zgęszczony stop zapożyczeń staje się po pewnym czasie własnym ciałem. Jeśli chce się przemówić własnym głosem i sprawić, by widzowie to usłyszeli, trzeba mozolnie zeskrobywać z ciała warstwy cudzych przebrań.
PODYPLOMOWA SZKOŁA LUPY
Paweł Miśkiewicz uchodzi za ucznia Krystiana Lupy. Nie tylko on - bo jest już ich całkiem spora gromadka: Marek Fiedor, Krzysztof Warlikowski, Grzegorz Jarzyna... Wszyscy mają na koncie przynajmniej jedno "lupiczne" przedstawienie: Warlikowski "Markizę O." Kleista, Jarzyna "Doktora Faustusa" i "Małych Lunatyków", Fiedor - opolskich "Niewinnych" Brocha, Miśkiewicz - "Śniadanie u Tiffany'ego" Capote`a i "Przebudzenie wiosny" Wedekinda.
Każda z tych realizacji naśladowała wiernie założenia teatru Lupy, sprowadzonego zresztą do kilku łatwo rozpoznawalnych cech i ornamentów. Młodzi reżyserzy brali na warsztat utwory prozatorskie, by szukać w nich "lupicznych" scen i tematów. Nasycali spektakle poetyką snu i sekwencjami wizyjno-symbolicznymi, stawiali na rozedrgane aktorstwo, nastrój dekadencji i schyłku. Było i owszem miejsce, na rodzajowość, próbę uchwycenia pulsu tej na poły widmowej, na poły realnej rzeczywistości. Z głośników w ciemności brzmiał często głos z offu, opowiadający o stanie duszy bohatera, opisujący nieistniejące krajobrazy. Wypisz, wymaluj - " gościnnar eżyseria Krystiana Lupy". Na czym polega ta zależność grupy młodych, utalentowanych przecież reżyserów od swego szkolnego mistrza? To nie tylko dzielenie się fascynacjami literackimi i pewna niesamodzielność wyobraźni w chwili startu. Także mierzenie się z legendą i warsztatem mistrza, testowanie jego poetyki na innym materiale, aby sprawdzić, czy jest uniwersalna. I jeszcze jedno: wpływ osobowości Lupy na młodych reżyserów i skutki jego artystycznych argumentacji są tak silne, że zapewne po czteroletnim kursie nie można już pewnej sceny zobaczyć inaczej. Lupa otwiera drzwi i woła: Chodźcie za mną! Trzeba siły, uporu, żeby za nim nie pójść, bo to czarodziej i zaklinacz niezrównany. Ale też trzeba siły i uporu, żeby pójść, wziąć tyle, co potrzebą na samodzielną wędrówkę i umieć powrócić. A potem jeszcze opowiedzieć swoimi słowami, co się wtedy przeżyło.
Funkcjonowanie "podyplomowej szkoły Lupy" jest od kilku lat niezmienne. Najpierw, spektakle jego uczniów to mechaniczne naśladownictwo, potem dopiero każdy z nich znajduje w teatrze Lupy interesujący go wątek i próbuje go samodzielnie rozwinąć. Warlikowski zabijał w sobie Lupę dokonując zwrotu o 180 stopni i rzucając się w objęcia innej estetyki. Fiedor szukał ratunku w dramatach Ibsena i prozie Cervantesa, jakże odległych od repertuaru mistrza. Jarzynę po klapie "Małych Lunatyków" uratowało wgryzienie się w Witkacego, wypracowywanie na nim własnego języka.
Lupa nie uczy jak być reżyserem, ale daje do ręki pewne praktyczne narzędzia. Wszystkim takie same. Sztuką jest posługiwać się nimi w indywidualny sposób. Dopasować je do własnej wrażliwości, a nie powtarzać cudzej. Miśkiewicz potrzebował na zrozumienie tej zasady dobrych kilku lat.
DOJRZEWANIE
Długo zapowiadał się na najwierniejszego akolitę. Kiedy pojawił się Grzegorz Jarzyna, Miśkiewicz spadł do drugiej ligi. Dopiero ostatni sezon to jego wielki comeback. Cztery spektakle ("Sztuka" Rezy, "Pułapka" Różewicza, "Kosmos" Gombrowicza i "Powrót" Łukosza), zrealizowane w teatrach krakowskich i wrocławskich, pokazały, że mamy do czynienia z twórcą co najmniej interesującym, który robi teatr z jakąś nieprawdopodobną miłością i zarazem spokojem.
A przecież teatr zaraz po debiucie był podobno dla niego niemal fizyczną męką. W wywiadach wspominał o okresach zniechęcenia i niewiary w siebie, następujących po kolejnych klapach i miażdżących recenzjach. Miśkiewicz zaczynał przecież z pozycji "aktora od Lupy"', porównywanego i ocenianego przez pryzmat przedstawień reżysera "Kalkwerku". Po dobrym przejęciu "Śniadania u Tiffany`ego", poniósł dotkliwe porażki inscenizując "Heddę Gabler" Ibsena i "Przebudzenie wiosny" Wedekinda, Nie podobały się "Pokojówki" Geneta, zastanawiał sens sięgania po "Oną" Maciąga.
Przyczyny niepowodzeń wskazać łatwo: cień mistrza, brak jasno sprecyzowanego repertuaru, zagmatwania intelektualne. Bo prawdą jest, że Miśkiewicz błądzi, kiedy wyłazi z niego reżyser-teatrolog, kiedy sztukuje scenariusz z kilku fragmentów, pod wyraźnie zaznaczoną na początku tezę. Niektóre zbitki sensów - na przykład inkrustracja "Kosmosu" fragmentami "Ślubu" i "Historii" trzymają się ledwie na słwo honoru i spektakl znaczyłby dokładnie to samo, gdyby rzeczonych fragmentóww nim nie było. Jak na dłoni widać wtedy szwy adaptacji i ekwilibrystyczne kombinacje realizatora, pragnącego połączyć w jedno to, co było od początku rozdzielone. Miśkiewiczowi zdarza sie ryzykownie sięgać po tekst absolutnie "zimny", ulegając naciskom teatru, w którym pracuje (tak podobno było z "Heddą Gabler"). I jeszcze jedno. Dla każdego twórcy istnieją określone tematy tabu, których na pewnym etapie rozwoju artystycznego nie powinno się podejmować. Po pierwsze, żeby nie przekraczać granicy szczerości. Po drugie, żeby ich nie zbanalizować, zanim nie znajdzie się środków teatralnych, za pomocą których wyrazić je można najpełniej. Miśkiewicz dwukrotnie próbował złamać tę zasadę i wyszły mu spektakle delikatnie mówiąc pretensjonalne. To szamotanie doprowadziło do kilku istotnych odkryć. Dzięki niemu Paweł Miśkiewicz posiadł rzecz w teatrzerzadką: wyczucie odmiennych stylistyk, jakimi operuje, dostosowując swój język do optyki spojrzenia na bohaterów, i rytmu, jaki narzuca inscenizowany tekst. Nie ma dwóch takich samych przedstawień Miśkiewicza, ale wszystkie łączy wyraźne podobieństwo. Jego bohaterowie zmagają się nie tylko z sobą, ale i ze społecznymi funkcjami, jakie sami sobie narzucili: rolą ojca, syna, przyjaciela, partnera szaleństw i fiksacji. Miśkiewicz rozważa kwestie brania odpowiedzialności za innego człowieka, czasem każe, postaci szukać przyczyn własnego nieudacznictwa czy odmowy bycia dorosłym.
Przede wszystkim jednak Miśkiewicz czuje scenę - jej możliwości i ograniczenia. Zwraca uwagę jego pomysłowość w komponowaniu przestrzeni teatralnej. Zainscenizować w teatrze podróż pociągiem to dla niego bułka z masłem. W "Powrocie" scenę rozdziela siatkowy ekran przecinając na pół drewniany stół. Po jednej stronie siądzie syn, po drugiej matka. A potem na ekranie reżyser będzie wyświetlał rytmicznie migający jasny prostokąt, osiągając efekt krajobrazu migającego za oknem przedziału. W przedziale jedzie syn i czyta list od matki. Słyszy jej głos i widzi jej twarz za szybą. Jakby oboje jechali w mijających się pociągach.
Miśkiewicz potrafi pracować z młodymi aktorami: Radosław Kaim w krakowskiej szkole to było jedno wielkie nieszczęście, teraz oglądając go we wrocławskim Teatrze Współczesnym przecieramy oczy ze zdumienia, jak wspaniale gra ten chłopak. A przecież zaczynał w "Przebudzeniu wiosny". Reżyser "Powrotu" pomógł Karinie Seweryn i Małgorzacie Walach stworzyć ich pierwsze dojrzałe role, wydobył z wielu aktorów uznanych, ale zamkniętych w jednym emploi (jak Iwona Bielska i Tomasz Miedzik) odmienne odcienie charakterologiczne. Bielska gra w "Powrocie" matkę, która nie widziała syna od lat, chciałaby mu okazać czułość, ale ten trzyma sie z daleka, coś widać przed poradna i kanciasta obecność, która nadaje całej operacji waloru wiarygodności. Miśkiewicz na scenie ma momenty pauzy, kiedy po prostu gapi się, jak grają partnerzy. Patrzy wtedy na nich nie jak aktor, który musi robić drugi plan, ale jak reżyser na próbach. I to fascynuje. Miśkiewicz wchodzi w świat i po prostu w nim jest. Skrzyżował Lupę z Grabowskim. Miśkiewicz umie podglądać ludzi i to podglądanie sprawia mu, jak Lupie, najwięcej radości. Patrzy, co robią w tajnych pokoikach, na przejażdżce, jak zachowują sie przy obiedzie. Podaje ich nam jak na talerzu, dba o czysty rysunek postaci. Świat jest prosty i w gruncie rzeczy ludzie też są nieskomplikowani, a jednak z tego zderzenia rodzi się jakieś pogmatwanie, meandryczność, obelga nieoczywistości. Reżyser idzie tym tropem i prowadzi widzów znów do punktu wyjścia. Może dlatego, że sam jeszcze nie zna wszystkich odpowiedzi. Wcale jednak go to nie dręczy.
WIELKA ULGA
W Miśkiewicza patrzeniu na ludzi można znaleźć resztki jakiejś wielkiei ulgi. Jakby demiurg tego świata wszystko sobie poukładał i rozjaśnił. W tych spektaklach jest ciepło. Zamieszkują je ludzie-kwoki, którzy gnieżdżą się w teatralnym świecie, sadowią, moszczą, kokoszą! Bohaterowie są pełni kolorów i odcieni emocjonalnych, po prostu żywi. To ludzie, których "chce się jeść łyżkami" jak milicjanta Mariana Dziędziela w "Powrocie", Leona Henryka Majcherka ("Kosmos"), trzech przyjaciół ze "Sztuki" Rezy.
Nie chcą za nic zejść ze sceny, nie opuszczą ani jednego rytuału czuwania przy zmarłym, parzenia herbaty, popołudniowego obiadu, leniwej rozmowy. Może dlatego przedstawienia Miśkiewicza trwają tak długo. Czas nie ma tu żadnego metafizycznego czy symbolicznego wymiaru, po prostu tyka, ucieka, przelewa się między palcami. W zakopiańskiej willi w "Kosmosie" życie płynie swoim torem, obiadowo-leniwym, dopiero pod spojrzeniem Fuksa i Witolda zmienia się w koszmar. W "Powrocie" pojawia się identyczny niby-realizm. Realizm złamany, pęknięty, wątpliwy. Jakby narrator patrzył na świat przekrzywionym spojrzeniem, spode łba. Czeka na to, co się zdarzy, kiedy zrobi to albo tamto. Jakby nie rozpoznając, czy to tak naprawdę jest, czy tylko on postrzega to w ten sposób.
O co tak naprawdę chodzi Miskiewiczowi w jego teatrze? O szukanie i znajdywanie siebie. Zgęszczony stop zapożyczeń staje sie po pewnym czasie własnym ciałem. Jeśli chce się przemówić własnym głosem i sprawić, by widzowie usłyszeli, trzeba mozolnie zeskrobywać z ciała warstwy cudzych przebrań. Podczas odkrywania "jaki ja tam w moim wnętrzu jestem i czy tam w ogóle jestem", najlepiej stosować różne techniki skrobania: coś zedrzeć, coś zostawić, przypiłować, naciąć... Takim nożykiem albo innym. Ostatnie spektakle Miśkiewicza dowodzą, że ta metoda odniosła nadzwyczajny skutek. Po długich latach nauki i terminowania u obcych Paweł Miśkiewicz powrócił do siebie. Miejmy nadzieję, że na dobre.