Gitlerowskij pisatiel (frag.)
Coś drgnęło w repertuarach teatralnych. Teatry już nie podchodzą do nowych polskich sztuk jak psy do jeża. Nie tylko Ingmar Villqist ma premierę za premierą. W ciągu jednego miesiąca wystawiono trzy spektakle według utworów Jerzego Łukosza. W Teatrze im. Kruczkowskiego w Zielonej Górze na afiszu pojawił się "Powrót" (tekst z powodzeniem wcześniej zrealizował Paweł Miśkiewicz, w Teatrze im. Norwida w Jeleniej Górze odbyła się prapremiera najnowszej sztuki Łukosza pt. "Hauptmann", a w Poznaniu Janusz Stolarski przygotował monodram według "Grabarza królów". To zaciekawienie ludzi teatru dramaturgią wrocławskiego pisarza nie jest chyba przypadkowe i tym bardziej godne odnotowania, że jego twórczość łatwo się nie zaleca, nie wpisuje w aktualne mody.
Po "Tomaszu Mannie" - pierwszym dramacie Łukosza, który przeszedł próbę sceny - "Hauptmann" jest kolejnym portretem artysty postawionego w obliczu kusicielskiej władzy. W przypadku twórcy "Czarodziejskiej góry" był to "wielki bawół" Hitler i jego agent, zakamuflowany jako osobisty fryzjer Olimpijczyka. "Hauptmanna" Łukosz przedstawia w ostatnim roku życia, tuż po wojnie, gdy w willi pisarza Wiesenstein w Jagniątkowie zjawia się pułkownik zwycięskiej Armii Czerwonej, Sokołow. Dramaturg ukazuje rozgrywkę, jaką poprowadzą stary, schorowany człowiek, laureat Nagrody Nobla, duma także hitlerowskich Niemiec, oraz reprezentant nowego porządku. Łukosz dobrze rozpoznaje mechanizm, który każda władza totalitarna uruchamia, by zniewolić wielkiego artystę. A zaczyna się od rzeczy podstawowych: Sokołow może Hauptmannowi i jego żonie zapewnić bezpieczeństwo w czasie, gdy "wojna się skończyła, ale pokój jeszcze się nie zaczął". Może zapewnić opał, bo w pałacu zimno. Ale oficer ma też papiery NKWD, w których autor "Tkaczy" figuruje jako "gitle-rowskij pisatiel". Hauptmann musi się więc "wyspowiadać", a Sokołow władny jest go "zdenazyfikować".
Hauptmann w wizerunku Łukosza jawi się jako postać wielka i mała zarazem. Jest małym człowiekiem, gdy wypiera się swojej kolaboracji: "Kiedy nie krytykowałem, mówili, że chwalę". Jest śmieszny, gdy odgrywa rolę wielkiego artysty w polityce: "Jestem asem w polityce zagranicznej Sowietów". Jest kabotyński, a jednocześnie świadomość zbliżającej się śmierci demaskuje wszystkie jego gry, pozy, czyni go prawdziwszym i nieuchwytnym dla kolejnych manipulatorów.
Doskonale się stało, że prapremiera "Hauptmanna" odbyła się teatrze w Jeleniej Górze. W końcu Jagniątków jest opodal, a tytułowy bohater sztuki powiada: "jestem mieszkańcem kraju Liczyrzepy". Reżyser spektaklu, Waldemar Krzystek, dokonał kilku zabiegów adaptacyjnych, które nie wydały mi się konieczne. Zwłaszcza zbudowanie klamry z pierwszej i ostatniej sceny nad trumną pisarza było chyba sztuczną kompozycją. Czepiałbym się też scenografii: podobno inspirowana była wnętrzami Jagniątkowa, ale w kameralnej przestrzeni była nazbyt przeładowana rzeczami i sprzętami (jeśli już ustawiono popiersie Goethego, to po co jeszcze jego portret na ścianie?). Miało to konsekwencje w finale, gdy żołnierze i służba zaczęli je wynosić. Wymowę sceny rozumiem: oto Jagniątków zostaje pozbawiony wszystkiego po swym wielkim gospodarzu. Ale dramaturgia padła, bo człowiek patrzył, ile jeszcze zostało do wyniesienia.
Te uwagi krytyczne muszą ustąpić przed najważniejszym walorem przedstawienia: aktorstwem. Trzeba koniecznie docenić odtwórców głównych ról: Zygmunta Bielawskiego - Hauptmanna i Tadeusza Wnuka - Sokołowa, jak również partnerujących im w rolach drugoplanowych: Irminę Babińską (Margarete) i Piotra Makarskiego (Paul). Bielawski pokazał postać Hauptmanna w całej złożoności, wydobywając zarówno jej cechy tragiczne, jak i śmieszne. Wnuk zagrał Sokołowa zgodnie z autocharakterystyką pułkownika: "Znajetie, ja kulturnyj cziełowiek, no prokurator cham". Co ważne: czuło się w spektaklu partnerstwo obydwu aktorów, bez czego nie zaiskrzyłyby napięcia dramaturgiczne między postaciami sztuki.