Nie jestem jak pies przy klamce
- Wystarczy popatrzeć na to, co się kiedyś wystawiało w teatrach. Nie dzieliło się życia kulturalnego na Warszawę i prowincję. Bo na prowincji działy się fantastyczne rzeczy. I tego brakuje w tej chwili. Państwo nie ma na kulturę pieniędzy. Nie chce mieć - mówi MAREK SIUDYM, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.
Z Markiem Siudymem, który gościł w Gdańsku, a którego można oglądać i słuchać w show "Jak oni śpiewają", rozmawia Ryszarda Wojciechowska.
Marek Siudym śpiewający. O to pewnie pan teraz jest najczęściej pytany.
- Dla mnie to praca jak każda inna. Nie dlatego, że chciałem robić karierę wokalną. Bo w tym wieku się nie zaczyna. Ale dostałem propozycję. Z moim agentem zastanowiliśmy się, czy to jest w granicach moich możliwości, i przyjąłem.
A czy to mieści się w granicach wstydu?
- To jest tak sama granica. Jeżeli nie ma możliwości, to zaczyna się wstyd. A my doszliśmy do wniosku, że nie dam żadnej plamy.
Śpiewał pan sobie wcześniej przy goleniu?
- Wszyscy mnie o to śpiewanie przy goleniu pytają. A ja nie znam nikogo, kto by kiedykolwiek w życiu śpiewał przy goleniu. Jak żyję 59 lat. Nie wiem, z czego się to wzięło. Z literatury, może z filmu? Śpiewałem wtedy, kiedy musiałem. Na przykład w kabarecie Olgi Lipińskiej. I to był mój prawdziwy trening. Fantastyczny zresztą. Ponieważ tam, gdybym coś robił krzywo, to bym tego nie dotykał.
A ja myślałam, że pan powie - tak, zdecydowałem się zaśpiewać w tym programie, żeby nagrać płytę. Bo to główna nagroda. A pan trochę mówi tak, jak kandydatka na Miss Polonia - występuję dla przygody.
- Ja nie mówię, że dla przygody. Tylko dla pieniędzy. A co do tej płyty, to nie wiedziałem tak do końca o tej nagrodzie. Myślałem - ot, normalny kontrakt, praca po prostu. Nawet nie myślę o tym, że mógłbym zostać laureatem.
Czy nie żal panu, że kabareciku Olgi Lipińskiej już nie ma?
- Żal. I to nie tylko z powodu tych trywialnych pobudek, że wszystko robię dla pieniędzy, bo nie wszystko. Ale żal tego jako zjawiska w kulturze. Kabarecik miał swoją wielką widownię. I Olga wygrywała z dotychczasowymi reżimami. No, ale z jednym musiała przegrać.
Marek Siudym kojarzy się nie tylko z kabarecikiem ale też ze "Złotopolskimi" i rolą posła Biernackiego. Już się pan przyzwyczaił do poselskiego życia... serialowego? Jak nasi prawdziwi posłowie, którzy chcą rządzić bez przerwy.
- Ja się do żadnej roli nie przyzwyczajam. Nie identyfikuję się ze swoimi bohaterami. A już najmniej bym się identyfikował z kimś, kto jest posłem. Bo takiego wstydu, jeśli chodzi o parlament i władzę, to nie pamiętam. Jak żyję. Z tym, że mój serialowy poseł jest jedynym posłem, którego można się nie wstydzić. Bo jest rzeczowy, logiczny i prosty w swych działaniach. To chłop, na którego coś takiego spadło. Ale nadal zachowuje swój normalny, chłopski rozum, i jakąś moralność. Czego w prawdziwym parlamencie nie widać.
To są dobre czasy dla aktorów?
- Dla kultury nie. Kiedyś ona była dotowana. I szły na nią całkiem niemałe pieniądze. Wystarczy popatrzeć na to, co się kiedyś wystawiało w teatrach. Nie dzieliło się życia kulturalnego na Warszawę i prowincję. Bo na prowincji działy się fantastyczne rzeczy.
I tego brakuje w tej chwili. Państwo nie ma na kulturę pieniędzy. Nie chce mieć. A powinno mieć. Bo kultura świadczy o tożsamości narodowej. Ale to nikogo nie obchodzi. Teraz obchodzą ich lancie, helikoptery, rozdmuchana administracja. A sponsorzy się nie znajdą, dopóki nie będzie odpowiednich ustaw, które będą tym sponsorom coś za to dawać.
Teraz pan mówi jak polityk albo inny działacz.
- Bo parę rzeczy trzeba sobie uświadomić. Chociaż ja wiem, że to wołanie na puszczy. My to wszyscy wiemy. Tylko co z tego? Nie mamy na to wpływu, ponieważ każdy patrzy gdzie jest jego koryto i nic więcej.
Ale pan ma swoje korytko też...
- Mam. I nie narzekam. Tylko patrzę z bólem na tych młodych, którzy tracą swój czas, swój talent na pracę w sklepie, albo jako parkingowi. Bo muszą z czegoś utrzymać rodzinę. W moim życiu było dużo szczęśliwych przypadków. Ale też bywałem przez jakiś czas kierowcą taksówki, jeździłem ciężarówkami, od 1977 roku jestem instruktorem i trenerem jeździectwa. I to mnie ratowało, kiedy nie było dla mnie miejsca w teatrze. Pracowałem wtedy u kaskaderów, zarabiając dwa razy tyle, ile bym zarobił w teatrze. Jestem więc człowiekiem, który umie się zająć czym innym. Nie jestem jak ten pies uwiązany do klamki. I jak coś mi się nie podoba, to w ciągu jednego dnia mogę zrobić w tył zwrot i zająć się czym innym.
Pan trochę jak rzemieślnik podchodzi do aktorstwa. A dla wielu jest to rodzaj pasji, misji nawet.
- Właśnie gram w spektaklu o dwóch aktorach, którzy nie wyobrażają sobie życia bez aktorstwa. Ja jestem zupełnie innym człowiekiem. Nie identyfikuję się tak mocno z zawodem. Uważam go za rzemiosło, artystyczne, ale jednak rzemiosło. Przyjmuję zamówienie, z którego można zrobić dzieło sztuki albo kicz.
Mówi się, że aktorstwo spala...
- Mnie spala co innego, jako człowieka, mężczyznę. Mnie spala bezradność. Były w moim życiu takie lata, kiedy nie miałem mieszkania. Z żoną i dzieckiem tułaliśmy się po wynajętych pomieszczeniach. W Warszawie jestem od 1968 roku i to moje aktualne mieszkanie jest 33 miejscem zamieszkania. To były lata, kiedy tak jak w tej poczekalni, na coś ciągle musiałem czekać. Składałem podanie o telefon i słyszałem, że będzie za dwanaście lat. I upokarzało. Więc mowa o tym, czy to były lepsze czasy... Nie były lepsze. Moim zdaniem, te są normalniejsze, mimo wszystko. Wiadomo, że trzeba o coś powalczyć - uda się albo nie uda. Ale są jakieś przesłanki. Mam pieniądze, to mogę sobie wszystko kupić.
Kiedy pan mówi o koniach, to zmienia się panu twarz. Jaśnieje.
- Teraz to wygląda tak, że mam swoje trzy konie. Mój pierwszy koń, który miał kontuzję, teraz ma u mnie emeryturę. W dobrym towarzystwie i w dobrym miejscu będzie się opalał do końca życia. Jest też wyścigowa klacz, na której jeżdżę. I młody konik, jej trzyletni syn, który teraz wejdzie na Służewiec. Żeby się przetrzeć przez wyścigi. I sądzę, że to będzie wybitny skoczek. Ale był też koń, zdawałoby się, mojego życia. Już go nie ma. To był superodważny facet i świetny skoczek. Ja go uczyłem od podstaw. A potem jeździł na nim znakomity zawodnik, którego sam trenowałem - Łukasz Okinczyc. To były nasze złote lata, wtedy Poranek wygrywał cztery razy w sezonie Grand Prix. Tęsknimy do tego. I może mnie i Łukaszowi się jeszcze to przydarzy.