Artykuły

Moje magiczne miejsce

- Moim marzeniem jest teraz napisanie libretta do opery, gdzie spotyka się Hoffmann, pruski irracjonalista z polskim racjonalistą, naukowcem fizykiem - mówi PIOTR LACHMANN, poeta, reżyser, współtwórca Lothe Lachmann Videoteatru Poza w Warszawie.

JOANNA ROLIŃSKA: Urodził się pan w Gliwicach, w niemieckiej rodzinie. Droga do Warszawy prowadziła przez wiele innych miast. Pamięta pan swój pierwszy pobyt tutaj?

PIOTR (PETER) LACHMANN: To był młodzieńczy wyskok. Przyjechałem zupełnie na dziko, sam, na własną rękę, jako ciekawski, na Festiwal Młodzieży w 1955 r. Chciałem poznać Warszawę i ten jej ówczesny pseudoświat. Byłem bez noclegu, spałem więc w parku pod willą Rokossowskiego, a w dzień w kinie Moskwa. Pamiętam film "Królowa" z bardzo piękną rosyjską aktorką. Ale mimo to i tak przespałem drugą połowę seansu.

Inne wspomnienie: jechałem przepełnionym tramwajem, one wszystkie były wtedy ogromnie przepełnione, i na Marszałkowskiej, na wysokości oddawanego wtedy do użytku Pałacu Kultury, ludzie krzyknęli: "Pałac się pali!": Do dziś nie wiem, co to było, ale rzeczywiście widziałem buchające na wysokości któregoś piętra płomienie. I wtedy w tym tramwaju powstał niesamowity entuzjazm radości.

Ludzie się cieszyli?

- I to jak! Tramwaj został zatrzymany i wszyscy na to patrzyli, to był taki wybuch prawdy.

Poznawał pan wtedy socrealistyczną Warszawę, ale czy interesowała pana przeszłość tego miasta? Pana ojciec walczył przecież po niemieckiej stronie.

- Ale nie w Warszawie. Znalazłem kartkę ojca pisaną w pociągu stojącym pod Warszawą na bocznym torze. Czekał "wieziony na rzeź", parafrazując Różewicza, tzn. na front wschodni. To jest dla mnie dokument niesłychanie cenny, bo wynika z niego jasno, że on miasta nie widział i że nie należał do tych moich rodaków, którzy mają Warszawę na sumieniu. To mi umożliwia swobodniejsze poruszanie się w tym mieście. Gdyby się okazało, że tu był i palił - mógł przecież robić wszystko... Ale mógł też być porządnym Niemcem jak Wilm Hosenfeld, który ocalił Szpilmana.

Czyli ma pan czystą kartę.

- Tak, mam tę pewność, że nie jestem rodzinnie obciążony tymi zbrodniami.

Osiadł pan w Warszawie na początku lat 80., tuż po śmierci Helmuta Kajzara, tworząc bazujący na jego twórczości Wideoteatr Poza.

- Po przyjeździe miałem taki piękny długi epizod warszawski, kiedy znalazłem się bezwiednie na przecięciu dwóch kanałów energetycznych - zamieszkałem na styku dwóch historycznych siedzib: mieszkania kompozytora i pisarza niemieckiego E.T.A Hoffmanna na Freta 5 i pracowni Magiera przy Piwnej 47.

Pierwszego polskiego meteorologa!

- Ale przede wszystkim autora cudownej książki "Estetyka miasta stołecznego Warszawy". Moim marzeniem jest teraz napisanie libretta do opery, gdzie spotyka się Hoffmann, pruski irracjonalista z polskim racjonalistą, naukowcem fizykiem. Nie jest rzeczą wykluczoną, że spotykali się na ulicy, że Hoffmann przechodził pod domem Magiera, gdzie zawsze były wywieszone temperatury. Magier codziennie chodził Bednarską nad Wisłę i badał stan wody, podawał kierunek wiatru. Można by stworzyć wizję spotkania tych dwóch niegdysiejszych mieszkańców Warszawy, tak mało znanych, bo okazuje się, że co prawda tablica o Hoffmannie jest na Freta 5, ale Magiera się nie znajdzie, niema.

Wiele lat spędził pan w Berlinie. Jak przeciętny berlińczyk patrzy na Warszawę?

- Pierwszy raz przyjechałem do Warszawy w 1956 r. Chciałem poznać to miasto.

Mogę mówić o swoim spojrzeniu. Berlin to miasto, które rośnie w pychę, deklaruje siebie jako miasto światowe, wielkie. Nie można tu się oczywiście powoływać na Hitlera, ale w tej wielkości Berlina Hitler jest, moim zdaniem, zawarty jako potencjał negatywny. Warszawa też jest wielka, ale na innej zasadzie. Ja się tu powołam na apel Starzyńskiego z września 1939 r. Powiedział on, że Warszawa miała być wielka, ale już jest wielka tą wielkością niezamierzoną. W obliczu niszczenia miasta doszło do paradoksalnego stwierdzenia o wielkości Warszawy, o wielkości w cierpieniu. Z tej wielkości powinna się dzisiaj wykrystalizować wielkość miasta, ale już nie na zasadzie martyrologicznego obrazu. Z Warszawy międzywojennej zostały kliny napowietrzające i kanały, i doszedł jakiś dziwny chaos architektoniczny. W Berlinie jest ogromna samowiedza na temat tego, co się buduje, wszyscy się naradzają, a tu jest jakaś przedziwna obojętność, nie ma kontroli społecznej.

Czym pan to tłumaczy?

- Jest w tej potencjalnej wielkości miasta jakaś dżungla małości, jest jakaś ogromna sprzeczność między utopią wielkości a realną nijakością. Pytanie: co zwycięży?

Czyli Warszawa jest teraz bardziej w tyle za Berlinem niż przed wojną?

- Zdecydowanie, ale podkreślam, że mimo wszystko jest tu ogromny potencjał, ukryta energia. W tej lekceważonej Warszawie dobrze się żyje. Tu jest większy luz niż w Berlinie. Ja coraz bardziej interesuję się Warszawą.

Czy to zainteresowanie przekłada się na pana sztukę?

- To jest wielka radość, że miasto, które miało być zlikwidowane, żyje. Według Hegla piramida jest szczególnym znakiem życia w śmierci. Zastanawiam się, czy ten Pałac Kultury, narzucony, czy nie, nie jest właśnie rodzajem takiej piramidy, która jest znakiem przeżycia miasta. Właściwie cała Warszawa jest taką piramidą, znakiem zwycięstwa życia nad śmiercią i to jest coś takiego, co można spożytkować we własnym życiu i sztuce i w spojrzeniu na miasto. Warszawa ma ogromny wymiar metafizyczny. Miasto, szczególnie dla poety, składa się ze sfery widzialnej i niewidzialnej. Każde miasto obrośnięte jest strukturą symboliczną. Moją stałą fascynacją warszawską jest Miron Białoszewski. Dla mnie to jest miasto przede wszystkim Białoszewskiego.

Czym dzisiejsza Warszawa może zaskoczyć współczesnego berlińczyka?

- To jest bardzo nieprzyjemne pytanie, bo chyba niczym... Ten berlińczyk jest tak w euforii własnej, że mu nic innego do szczęścia nie jest potrzebne. Ale ja odczuwam satysfakcję, że jestem tu, a nie tam. Tu się coś dopiero rodzi, jest w tym tajemnica. Choć są sytuacje, które budzą we mnie ambiwalentne uczucia. Np. na remontowanym Krakowskim Przedmieściu są co chwila nowe ścieżki wydeptywane, to jest niepojęte dla niemieckiej głowy, że nie ma tam tablic regulujących ruch pieszy. Za każdym razem idę nowo wydeptaną ścieżką. Ciągle sami tworzymy sobie strzałki, które w Berlinie już dawno by stały.

A gdzie prowadzą pana ulubione warszawskie ścieżki?

- W Warszawie mam takie miejsce magiczne - to jest Biblioteka Uniwersytecka na Dobrej. Ja tam się czuję jak w zupełnie nowym świecie, wychylony w przyszłość - oczywiście dzięki architekturze z jednej strony, ale tez dzięki klimatowi, który tam panuje. Gdy wchodzę do biblioteki w Berlinie, np. Staatsbibliothek, nie mam śladu tych pozytywnych wrażeń. Tam czuję się, jakbym był jeszcze w Trzeciej Rzeszy albo NRD.

Ostatnio odkryłem Powiśle i napisałem taki cykl "Menel z Powiśla". Napisałem go w kontrze do pana Cogito, z pozycji dołu społecznego, wczułem się w sytuację takiego menela.

Wydaje mi się, że ma pan bardzo mocno rozwiniętą wrażliwość miejską.

- Mam. I w każdym mieście czuje się inaczej. Jak ląduję np. w Zurychu, to jestem już innym człowiekiem, długo żyłem w Bazylei i ta Bazylea żyje we mnie, jest nie do wydarcia. Podobnie jak Kolonia, Monachium itd.

A jakim człowiekiem jest pan tutaj?

- Temu miejscu daję priorytet, tu czuję się najlepiej i dobrze mi się pisze.

***

Piotr (Peter) Lachmann - poeta, eseista, reżyser, współtwórca Lothe Lachmann Videoteatru Poza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji