Artykuły

Przeklęte dziedzictwo

Z tajemnicy uczyniono oczywistość, momentami męczącą. To, co na poziomie języka wydawało się zagadką, mroczną historią i niedomówieniem, na scenie stało się aż nazbyt dosłowne - o "Kompozycji w słońcu" w reż. Ingmara Villqista w Teatrze Miejskim w Gdyni pisze Anna Bielecka z Nowej Siły Krytycznej.

Najnowszą sztukę Ingmara Villqista lepiej się czyta niż ogląda. Ten pierwszy przywilej nie wszystkim przypada jednak w udziale, ponieważ "Kompozycja w słońcu" powstała w lutym na zlecenie Teatru Miejskiego w Gdyni i czeka jeszcze na publikację. Ci natomiast, którzy jednoaktówkę widzieli, bardzo szybko zorientowali się, o co chodzi. A chyba nie takie było założenie dramaturga.

Świat, w który wprowadza Villqist jest mroczny i pełen niedomówień. Drzemią w nim jakieś obce, nieznane tajemnice przeszłości, pytania pozbawione jednoznacznych odpowiedzi, które nieudolnie z mniejszą bądź większą świadomością stawiają sobie bohaterowie. Żyjąc pod jednym dachem od wielu lat w starym opuszczonym domu, który wkrótce ma ulec zniszczeniu, skazani są tylko na siebie. Czterdziestoletnia Trudi i jej rówieśnik Eugen nigdy nie widzieli nieba, nigdy nie poczuli ciepła słonecznych promieni i nigdy nie dotknęli ziemi. Świat za oknem zasłonięto im grubymi kotarami, tworząc azyl i twierdzę, do której wstęp mają tylko wiele starsi od nich Pani Maria i Pan Heizig. To oni wyznaczyli im takie zasady życia sami także poddając się im bez zastrzeżeń. Cała czwórka została w tym świecie uduszona, "jak ślepe koty na obrazku w kalendarzu". Co kryje ich przeszłość? Dlaczego skazali siebie na los "dziwoludów", pogrążonych w mrocznych odmętach egzystencji, pozbawiając siebie ludzkiej godności?

Villqist-reżyser nie trzyma widza długo w niepewności. Świat, który pokazuje nie jest już tajemniczy, nieznany, intrygujący. Jest tylko mroczny. Bardziej pewnie za sprawą scenografii Pawła Dobrzyckiego, niż inscenizatorskiej koncepcji. Całość utrzymana jest w półmroku. Jedyne światło przebija się przez białą płachtę firan zawieszoną na ogromnym oknie. Dla Trudi i Eugena to prawdziwe okno na świat, które przeraża swym kształtem i natłokiem możliwości, ale też wzbudza nadzieję. Podejdą do niego tylko raz, w finalnej scenie, gdy będą gotowi zerwać zasłonę i opuścić ciemny kąt ich domu, porzucić to dziedziczne przekleństwo i wyzwolić się wreszcie z tego świata. Tam nie będą już zastraszani przez swoich opiekunów Panią Marię i Pana Heiziga, tam nikt nie będzie ich skazywał na "cichomówienie" i "cichosiedzenie" z obawy przed jakimiś "onymi", którzy przyjdą, by ich skrzywdzić, tam nie będą ponosić odpowiedzialności za przeklęte dziedzictwo grzechu, który raz zaszczepiony w jednym pokoleniu, przenosi się na drugie. Ten grzech to kazirodczy gen, który dotknął najpierw rodzeństwo Heizigów, a potem Trudi i Eugena. Tajemnicze ciepło w brzuchu Trudi to przecież nowe życie, dla którego i z powodu którego Eugen nie boi się spojrzeć na świat za oknem. Swój seksualny popęd zdradza już w pierwszej scenie, wkładając kobiecie ręce pod spódnicę. Jeszcze nie wiadomo, co ich łączy, jeszcze nie sposób domyślać się, że w ich żyłach płynie ta sama krew, jeszcze nie wszystkie karty zostały odsłonięte, a już wiadomo, że osią problemu będą ludzkie popędy i namiętności. Ale czy można ich winić za pragnienie miłości? Za to, że potrzebowali jej mali, osieroceni przez rodziców, skazani tylko na siebie Heizigowie, a potem zamknięte w ciasnym pokoju ze wstydu przed światem ich potomstwo?

Heizigowie karę wyznaczyli sobie sami, ale obciążyli nią także swoje dzieci. Zamykając się w domu na czterdzieści lat zbudowali własny mikrokosmos i ustanowili w nim swoje prawa. Nawet czas podporządkowali własnym, wewnętrznym regułom. Pani Maria sama wyznacza następstwo nocy i dnia, wzywając o zmierzchu Trudi do siebie. Jej dzieci zostały zaprogramowane, status ich realności jest bardzo płynny, a ich niedorozwój potwierdza na scenie delikatne światło, które mnoży postaci, dobierając do każdej z nich jej cień. One same zdają się wątpić w swoją rzeczywistość. Trudi Doroty Lulki jest bardzo zdystansowana. Choć dobrze czuje się w tym świecie, wciąż potrzebuje namacalnych dowodów na jego (a może swoje) istnienie. Chodzi nieustannie po pokoju, albo po dwóch łóżkach znajdujących się we wspólnym pokoju, próbując rozgrzać chłodne stopy. Pani Maria Małgorzaty Talarczyk zawsze podpiera się krzesłem, jakby ono miało stanowić o jej pozycji w domu. Tylko mężczyźni stoją na pograniczu realnego i fikcyjnego świata. Eugeniusz Kujawski jako Pan Heizig agresywnie szuka winnych, którzy uczynili z domu grób, a z jego mieszkańców "żywe trupy", zaś Dariusz Siastacz jako Eugen, choć też wątpi w swoje jestestwo, kładąc się czasem na podłodze, by sprawdzić jej twardość, z pełną świadomością idzie naprzeciw nowemu życiu. Zakłada ukryte gdzieś skrzętnie buty, pożyczony od Heiziga kapelusz, zabiera walizkę i otwiera się na nowy, inny świat.

Spektakl Villqista nie jest dziełem wybitnym. Z tajemnicy, która mogła intrygować i inspirować uczyniono oczywistość, momentami męczącą. To, co na poziomie języka wydawało się zagadką, mroczną historią i niedomówieniem, na scenie stało się aż nazbyt dosłowne. Nawet aktorzy nie dali się ponieść tym namiętnościom, choć trudno się im dziwić, skoro prawda została im tak szybko odsłonięta, zabierając szansę na zagłębienie się w tej mrocznej przestrzeni dziedzicznego grzechu. "Kompozycja w słońcu" widza także nie porwie. Nie będzie on z zapałem dociekał sedna, nie będzie rozpatrywał mnogości rozwiązań i możliwości, w napięciu czekając na ujawnienie nieznanej przeszłości "dziwoludów".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji