Artykuły

Obywatel Miller - historyjka

Jacek Głomb rozpętał efek­towną machinę inscenizacyjną do opowiedzenia historyjki banalnej i wywołującej u widza zwykłą złość - na przy­kład na teatr, który upraszcza to, czego uprościć się nie da.

Czy ktoś pamięta jeszcze polski teatr po­lityczny? Jaki był i po co był? Dziś nie tyl­ko teatr, nawet kabaret polityczny umarł. Nie opowiada się już dowcipów o politykach, wystarczy włączyć Fakty albo Wiadomo­ści: oni ośmieszają się sami. Teatr został odciążony od konieczności szybkiego re­agowania. A jednak Jacek Głomb, dyrektor legnickiego teatru, machnąwszy ręką na dawne zobowiązania teatru, który miał otwierać widzom oczy na problemy społecz­ne i żądać zajęcia określonej postawy mo­ralnej, proponuje nową formułę upolitycz­nienia sztuki. Spektakl teatralny ma być obecnie niezobowiązującą rozmową z kon­kretnym politykiem o jego biografii, poglą­dach i wyborach. Widz i jego przemyślenia zdają się przy tym najmniej ważne.

PREMIERA PREMIERA

Nie wiem, czy biografia Leszka Millera rzeczywiście zasługuje aż na taką nobilita­cję, by aktor Maciej Kowalewski pisał na jej podstawie sztukę dramatyczną. To jest w końcu życiorys absolutnie banalny. Głomb i Kowalewski mogą się bronić, że zafascynowała ich właśnie owa przecięt­ność. Stąd akcentowana w przedstawieniu moralitetowa forma: Ludwik jest Każdym - exemplum losu i świadomości polskiego społeczeństwa. Oczywiście - w fiszkach osobowych premiera znalazłyby się epizo­dy, na bazie których mógłby powstać na przykład scenariusz filmu akcji (wywiezie­nie w reklamówce słynnej pożyczki mo­skiewskiej), tyle że o tych wypadkach wia­domo zbyt mało i twórcy musieliby wejść na obszar political fiction. - Tymczasem dramaturg i reżyser machają nam przed oczami kartką papieru z napisem: "Mówimy o Polsce współczesnej, jej pre­zydentach, obywatelach i obyczajach". Jako bohaterowie pomocniczy pojawiają się w przedstawieniu także Aleksander Kwa-śniewski (ukryty pod pseudonimem Olean­der K.), Lech Wałęsa (niezbyt rozgarnięty elektryk Ludwik), a nawet generał Jaruzelski (głos w słuchawce telefonicznej). Jest portret prowincjonalnej rodziny, satyra na szkolnictwo, scenki z pracy zakładów tkac­kich. No cóż, jeśli chce się napisać sztukę o wszystkim, w końcu pisze się o niczym.

Może lepiej było skupić się na jednym kluczowym epizodzie z biografii Millera niż upychać w przedstawieniu całe jego życie? To, o ile pamiętam, zalecał już Arystoteles, Tymczasem przez niemal połowę przedsta­wienia Kowalewski i Głomb opowiadają życie Millera, albo - zaznaczmy to jeszcze raz - typowego Polaka-karierowicza z jego pokolenia w konwencji filmu "Yesterday" Radosława Piwowarskiego. Niepostrzeże­nie pojawia się pochwała wychowawczej roli muzyki Beatlesów (młody elektryk Lu­dwik zakłada zespół bigbeatowy i pisze pio­senkę o prądzie). Są pierwsze miłości, ko­leżeńskie awantury i zawirowania, reżyser relacjonuje kawały wyrządzane księdzu przez Ludwika i pozostałych ministrantów. Jeśli Jacek Głomb przynajmniej w począt­kowej fazie myślenia o spektaklu próbował wrócić do idei komentowania politycznych newsów, to potem powoli z niej rezygnował - ze scenariusza wypadało coraz więcej scen opisujących wypadki współczesne, anioł Gabriel (skrzydlaty jak wszyscy diabli!) strze­gący Millera stracił milicyjną czapkę, przez lata 90. przemykamy z szybkością pociągu pospiesznego Łódź - Warszawa. Legnicki teatr ucieka od prawdzi­wych pytań związanych z karierą Millera i uzyska­niem przez niego niespo­dziewanego miru u polskie­go społeczeństwa. Woli anegdotę.

WŁAŚCIWOŚCI OPORTUNISTY

"Ballada o Zakaczawiu", poprzedni spektakl Jacka Głomba, był próbą opo­wieści o Polsce socjali­stycznej z perspektywy prowincjonalnych złodzie­jaszków z szemranej dziel­nicy. W "Obywatelu M." Głomb chciał spojrzeć na tę samą Polską z góry - z punktu widzenia partyjne­go aparatu. Chciał biogra-

fią jednego z jego przedstawicieli dopełnić tamten obraz i postawić jasną tezę. Bandyci z Zakaczawia wzbudzali naszą sympatię, bo byli przynajmniej honorowi, mieli swój ko­deks wartości zaczerpnięty z filmów indiań­skich: powtarzali sobie, że "Winnetou tak by nie postąpił", że najważniejsza jest przyjaźń, lojalność, bycie w grupie, patriotyzm lokal­ny. Bohaterowie "Obywatela M." są tych cech pozbawieni - dla nich liczy-się tylko osobisty interes, kariera, nie ma prawdziwe­go koleżeństwa. Benek Cygan kochał na śmierć i życie jedną kobietę, Ludwik M. sy­pia z wszystkimi nauczycielkami, szwaczka­mi, sekretarkami, urzędniczkami, jakie stają na jego drodze. Benek przegrał, Ludwik triumfuje. Czy to znaczy, że wygrają tylko egoistyczne świnie? Głomb ku naszemu zdu­mieniu nie stawia wcale kropki nad "i".

Legnicki Miller-Ludwik to jednak coś innego niż zwykły człowiek bez właściwo­ści. Z jednej strony były ministrant biorący ślub kościelny, z drugiej dziwkarz i komu­nistyczny aparatczyk. Po prawej stronie sce­ny staną rozmodlona matka i wuj-patriota wręczający bohaterowi ułańską szablę, po lewej - towarzysze z Naczelnego Komite­tu. Sęk w tym, że problem podwójności Ludwika, jego dualizmu moralnego zostaje w "Obywatelu M." zredukowany do kilku gagów. Legnicki Ludwik okazuje się być ambitnym i cynicznym spryciarzem, jedy­nie czasem przybierającym pozy naiwnego prostaczka.

Chodzi o to, żebyśmy do końca nie wie­dzieli, co sądzić o bohaterze, żeby nasze emocje wobec niego zmieniały się jak w kalejdoskopie. Bardzo dowcipnie gra go Tadeusz Ratuszniak - w jednej scenie ude­rza w tony komediowe, w następnej z lekka sentymentalne, w trzeciej jest uroczym łaj­dakiem i erotycznym aferzystą, w czwartej politycznym kameleonem. Ludwik konse­kwentnie prze do władzy, wynosi go fala politycznego przypływu. Twórcy spektaklu - zarzucają swemu bohaterowi oportunizm - w jednej ze scen anioł podsuwa mu prze­cież bibułę. Ludwik czyta i wie, co dzieje się w kraju, może dowiaduje o Katyniu, o KOR-ze, o Przemyku. I co? Rzuca partyjną legitymacją? Nie. Zaczyna pracować w Komitecie, bo żona chce mieszkać w War­szawie, bo w stolicy upatrzył sobie kolejny erotyczny łup. Problem w tym, że nad tym zdarzeniem nie postawiono wyraźnego ak­centu - to jeszcze jedna psota Ludwika, jesz­cze jedno instynktowne posunięcie.

Zarzucając spektaklowi łatwiznę intelektu­alną nie mam pretensji o to, że nie ma w nim scen absolutnie serio, że każde słowo i każde działanie aktorów spowite jest mgiełką cie­płego humoru, który odbiera wiarę w szcze­rość wypowiadanych słów. Ale o to, że za­miast namysłu nad strukturą świata, w którym możliwe jest istnienie takiego bohatera jak Ludwik, mamy tylko żart i kpinę. Pojedyn­czym sygnałem, że można było inaczej okre­ślić sceniczny świat i stosunek do postaci, jest koncepcja przestrzeni - pustka nadająca do­datkowego wymiaru aktorskim gestom, jak­by opakowana w papierowe ściany tymcza­sowa polska rzeczywistość, przez którą prze­śwituje inne, duchowo-anielskie życie.

LUDWIKI I PAJĄKI

Narzędzi do osądzenia żyjącego człowie­ka, a tym bardziej polityka, w planie moralitetowym, czyli zakładającym istnienie boskiego punktu odniesienia (a do takiej formy legnicki spektakl aspiruje), teatr nie miał, nie ma i mieć nie będzie. Bo skutki działań poli­tyka mają charakter długofalowy, podczas gdy teatr polityczny operuje w przestrzeni nie­ustannego teraz. Dlatego podobne próby albo pozostaną na poziomie agitki, albo stoczą się w naiwne uogólnienia. Póki Miller rządzi, te­atr może go co najwyżej kopać po kostkach. Zresztą nie tylko jego.

Już w "Balladzie o Zakaczawiu" dało się zauważyć tendencję do ośmieszania opozy­cji - w poprzednim scenariuszu Kowalewski przedstawiał w karykaturalny sposób pracę tajnej drukarni, ex-żulik w czarnym golfie egzystencjalistów i podstarzała ex-komunistka uprawiają seks na stosie ulotek, obok powielacza przerobionego z pralki Frani. W "Obywatelu M." zawarto sugestię, że cała klasa polityczna Polski chodziła do tej sa­mej zawodówki elektrycz­nej: jednym z mniej roz­garniętych uczniów był Lech Wałęsa, któremu Lu­dwik musiał tłumaczyć za­wiłości budowy kontaktu. I ten człowiek obalił ko­munizm? - pytamy mimo­wolnie.

Oczywiście, Głomb i Kowalewski mogą myśleć sobie o dawnej opozycji, co tylko zechcą, byle nie cierpiała na tym logika i spoistość opowieści. No bo jeśli istotnie towarzysze byli tacy sprytni, a opozy­cja tak słaba na umyśle, to co właściwie stało się w Polsce w 1989 roku? To­warzysze obalili się sami?

Polsce pomógł anioł? Dochodzimy do punk­tu, w którym myśl historyczno-politologiczna legnickiego tandemu autorskiego niebez­piecznie zbliża się do poglądów niejakiego Henryka Pająka. A chyba nie jest to ktoś, kogo Głomb uznałby za intelektualnego patrona swojego teatru.

W ostatniej scenie Ludwik przekręca wyłącznik i światło w teatrze gaśnie. Jeśli dobrze rozumiem, Głomb sugeruje, że ko­lejne oszczędności w celu załatania dziury budżetowej rząd premiera Millera znajdzie w energetyce. Robienie teatru to jednak coś więcej niż pisanie satyrycznego felietonu. Myślę, że gdyby w pewnym momencie prób Głomb jasno zdecydował się na odcięcie sztuki i spektaklu od kontekstu Millera, usu­nął jego słynne bon moty i aluzje do osób i wypadków rzeczywistych, tekst Kowalewskiego zatrzymałby się w punkcie, w któ­rym pozostać powinien - śmiesznej, ale pła­skiej opowiastki obyczajowej o dorastaniu w czasach Peerelu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji