Artykuły

Azyl

Coraz wyraźniej widać, że zniszczenie Teatru Małego było bodaj największą stratą, jaką życie teatralne Warszawy poniosło w ostatnich latach - pisze Jacek Sieradzki w Dialogu.

Zniszczenie Małego takiego, jakim go sobie Paweł Konic wyobrażał, o czym mówi w rozmowie nagranej przez Annę Cieliczko: teatru - miejsca spotkań, miejsca rozmowy, azylu dla normalnego zjadacza kultury. Te funkcje były dużo istotniejsze od działalności jeszcze jednej sceny Teatru Narodowego, na której prezentuje się własne, lepsze czy gorsze - raczej niestety gorsze - spektakle.

Wyłożony przez Pawła Konica w rozmowie program czegoś szerszego niż scena - program myślenia o kulturze - chciałbym uzupełnić dwiema glosami. Jedna jest tekstem napisanym przed dwoma laty, z którym wiąże się historyjka doskonale charakteryzująca głównego bohatera tego bloku. W 2003 roku Teatr Mały obchodził trzydziestolecie istnienia. Zamierzał "obejść" je po swojemu, czyli maksymalnie skromnie: chciał po prostu wydać malutką broszurkę z jakimś tekstem ogólnym i dokumentacją najważniejszych punktów swojej krótkiej historii. Tekst ogólny został obstalowany u mnie. Obstalunek wykonałem.

Jakiś czas potem Paweł umówił się ze mną w jakiejś kawiarni, gdzie sucho i z rodzajem pewnej sztywności, ogarniającej go zawsze, kiedy był zawstydzony, oświadczył, że nie tylko tego tekstu nie wydrukuje, ale jeszcze dodatkowo mi zań nie zapłaci. Tłumaczył, że wina leży oczywiście po jego stronie, ponieważ powinien był przewidzieć to, co się może stać. Nie przewidział, a przecież jest absolutnie jasne, że nie może ani wydrukować, ani nawet uhonorować tekstu, który w lwiej części jest apologią jego własnej działalności. Drukować sobie samemu laurkę pochwał - to było dla niego nie do pomyślenia.

Zgodziłem się, że sytuacja jest bez wyjścia. Nie przerobię przecież tekstu, odmawiając Pawłowi zasług, co do których byłem święcie przekonany. Próbowałem artykuł potem umieścić w którejś z gazet, ale nasza rozmowa odbyła się za późno, termin jubileuszu właśnie mijał. I tak jubileuszowy tekst nieprzyjęty przez jubilata, bo zbyt dlań łaskawy, został mi w komputerze.

A drugą glosę poświęcam osobie Mieczysława Marszyckiego, tak często wspominanego w wypowiedzi Pawła. Umarł tej jesieni; jego odejścia nie zauważyła prasa, na pogrzebie była garstka dawnych przyjaciół i współpracowników.

Trzydziestolecie Teatru Małego

11 stycznia 1973 roku premierą "Antygony" z rozkrzyczaną, zbuntowaną Anną Chodakowską Adam Hanuszkiewicz powołał do życia to Miejsce. I jeśli co do wartości innych prac scenicznych tego głośnego, efektownego i zakochanego w sobie do szaleństwa artysty można się ostro spierać - ta akurat kreacja nie budzi chyba niczyich wątpliwości.

Kreacja? A tak, kreacja. Stworzenie trafnej przestrzeni, która niejako sama popycha do tworzenia, w której można się dobrze poczuć, dobrze spotkać, dobrze porozumieć - to odpowiedzialne dzieło. Może i trudniejsze niż premiera? Hanuszkiewiczowi wyszło owo dzieło znakomicie. Doskonale wyczuł możliwości sceniczne piwnicy pod ówczesnym domem towarowym Junior. Nie przejmował się nietypowym, prostokątnym kształtem pomieszczenia, zgrzebnością ceglanych ścian, brakiem zaplecza. Wiedział, że tarasowy układ płaszczyzn plus centralne proscenium pośrodku widowni da wystarczająco dużo możliwości scenicznych. A poza wszystkim tylko on, pupil warszawskich władz, był wówczas w mocy wyrwać tę przestrzeń jej pierwotnemu przeznaczeniu - na magazyny czy na jakąś tancbudę, podobną do paru innych dowieszonych do Juniora.

Wystarczy przejrzeć spisy repertuarowe, żeby zobaczyć, jak inspirująco ta przestrzeń wtedy, w latach siedemdziesiątych, działała na wyobraźnię reżyserów. Jak nieoczekiwane teksty tu grano. Od pełnej epickiego rozmachu adaptacji "Jeziora Bodeńskiego" Stanisława Dygata po "Portret Doriana Graya" Oscara Wilde'a (debiut sceniczny Krystyny Jandy w roli męskiej), od rozerotyzowanego (i skandalizującego) "Białego małżeństwa" Tadeusza Różewicza po Hanuszkiewiczowskie "Dziady część III" z Krzysztofem Kolbergerem w roli Konrada. I jeszcze "Miesiąc na wsi", gdzie Xymena Zaniewska wyczarowała ogród "prawdziwszy" niż w iluzjonistycznej przestrzeni pudełkowej, z eleganckimi postaciami ubranymi na biało i z chartami na zielonej trawie. Scena Małego zapładniała wyobraźnię reżyserów i scenografów; pchali tu tematy zupełnie, jak mówi młodzież, "od czapy". A jednak się sprawdzały - może dlatego, że wyobraźnia była tu zmobilizowana, postawiona na baczność? Może dlatego, że nic w tej nowej przestrzeni nie było rutyniarskie i oczywiste?

W półtoraroczu pierwszej Solidarności grano tu w formie monologów "Relacje" Hanny Krall, jedno z ważniejszych wolnościowych przedstawień. Niewymyślne od strony inscenizacyjnej, ot, po prostu trzy opowieści o życiu, zwolnione (przez chwilę) zza cenzuralnego szlabanu. Ascetyczna sala Małego była idealnym tłem dla tych relacji.

A potem przyszedł stan wojenny i zaczęły się ponure lata udowadniania, jak beznadziejnie użyta może być ta przestrzeń. Lata przedstawień niepotrzebnych, teatru tworzonego na złość, teatru z zaciśniętymi zębami, bezdusznego. W spisie ówczesnych premier pojawiają się pozycje "pieriestrojkowe": jakaś kosmicznie odważna sztuka partyjnego czynownika o Jałcie, z której wynika, że Stalin może nie zawsze kochał Polskę - ale musiał postępować, jak postępował, jakieś radzieckie rozliczenia Dziesięć lat wcześniej przyjęto by je pewnie z wypiekami na policzkach; wtedy, na tle nieokiełznanego już podziemnego ruchu wydawniczego, budziły obojętność. Dziś wywołują ledwie politowanie, przypominając, w jakiej bzdurze żyliśmy. I jak łatwo o tym zapominamy.

A potem przyszła wolność 1989 roku - i kompletna niejasność, co z tym teatrem robić. Nie było zespołu, lidera, pomysłu. Po raz kolejny okazało się, że idee, nawet najsłuszniejsze, nie owocują, jeśli nie są właściwie wkorzenione w grunt, jeśli nie są częścią szerszej kreacji. W dziejach polskiej sztuki scenicznej ostatnich dekad nie zapisze się inscenizacja "Czekając na Godota" - jedyny produkt króciutkiej dyrekcji Krzysztofa Zaleskiejgo - mimo że inscenizatorem był najlepszy specjalista od Becketta, a grały same gwiazdy. Inscenizacja wisiała w próżni, jak w nieważkości. Nie wejdzie do owych dziejów epizod, gdy Maciej Englert, prowadząc Mały jako drugą scenę Współczesnego, zabudował salę rzędami krzeseł przed klasycznie frontalną sceną i grał repertuar prosto z Mokotowskiej. Tam repertuar ten pasował - tu nie; żadna siła nie była w stanie ducha miejsca przeflancować parę przystanków wzdłuż Marszałkowskiej.

Od jesieni 1994 Teatr Mały prowadzony przez Mieczysława Marszyckiego i Pawła Konica stał się sceną czysto impresaryjną. Zaczęły tu przyjeżdżać starannie dobrane, najciekawsze spektakle z kraju - takie, rzecz jasna, które się w tej przestrzeni mogły zmieścić. Ale obok spektakli pojawiły się też koncerty: jazzowe i klasyczne, spektakle baletowe i teatru tańca, odpryski Warszawskiej Jesieni i Festiwalu Chopinowskiego. Także dyskusje literackie, prezentacje nowych książek i numerów czasopism. Uroczyste premiery przed ogólnopolską emisją zaczął tu organizować Teatr Telewizji. W tym eklektyzmie była metoda. Nic głośno nie proklamując, budowano pod europejsko błyszczącym już teraz domem towarowym ciepły przytułek dla zjadacza kultury. Zainteresowanego sztuką wysoką, ale i niegardzącego lżejszymi formami, o ile wartościowe. Pozbawionego natury kibica (oglądam tylko swoich, resztą pogardzam), przeciwnie - zainteresowanego jak najszerszym spektrum. Niejeżącego się z góry na eksperyment, ale i nieziewającego a priori na spektaklu tradycyjnym. Tolerancyjnego i otwartego. Ot i cały program. Nieskomplikowany? A proszę wskazać drugi tak otwarty "przytułek" w stołecznym mieście!

I tak właśnie powtórnie narodziło się Miejsce. Przyjazna i inspirująca przestrzeń - teraz już nie tyle do tworzenia przedstawień, ile do obcowania z rozmaitymi formami działalności artystycznej i intelektualnej. Rodzaj punktu zebrań, którego magnesem jest po prostu zaufanie do sporządzających ofertę - jak knajpa, do której chodzi się z przyjemnością nie dlatego, że umieją tam gotować jeden smakołyk, ale ponieważ można mieć pewność, że kucharz byle czego nie poda, a i zaskoczyć potrafi. Ludzie sceny wiedzą: zbudować (lub odbudować) zaufanie do jakiegoś przedsięwzięcia - to jedno z najtrudniejszych zadań. To ostrożne stąpanie, jak po polu minowym (acz nie przesadnie ostrożne, bo zarzucą asekuranctwo), to tak przemyślane wybory programowe, by również w obliczu klęski decyzja programowa jakoś się tłumaczyła. To wzbudzenie w widzu poczucia, że jeśli nawet wieczór nie dostarczył pełnej satysfakcji - w sumie jednak warto było przyjść.

Niedawno pewien pożal-się-Boże dygnitarz wyceniał wartość teatrów - w tym Małego - ich odległością od dworca. Nie postało mu w głowie, że w życiu sztuki Miejsce określają całkiem inne parametry. Skończyło się tym razem dobrze: dygnitarza zdmuchnęło, Miejsce trwa. Niech trwa następną trzydziestkę.

Marszycki tańczący

Mieczysława Marszyckiego zobaczyłem pierwszy raz gdzieś w latach siedemdziesiątych, kiedy wtargnąłem do jego gabinetu w Dramatycznym, żeby w imieniu studentów szkoły teatralnej domagać się co najmniej dwukrotnego zwiększenia kontyngentu wejściówek na Warszawskie Spotkania Teatralne. Spotkania były u szczytu potęgi, kolejki po bilety stały całą noc, a powstanie Wydziału Wiedzy o Teatrze w PWST mocno zwiększyło studenckie oczekiwania wejściówkowe.

Od tamtego czasu nasza znajomość ewoluowała, w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych zostałem bliskim współpracownikiem szefa Spotkań, spotykaliśmy się wielokrotnie przy rozmaitych okazjach. Aliści w istocie rzeczy w naszych stosunkach nie zmieniło się nic. Spojrzenie, jakim wtedy Marszycki taksował był nieznanego mu, nieśmiałego i niezręcznego studenta, było dokładnie tym samym spojrzeniem, którym patrzył na mnie po latach, gdy byłem jego doradcą. Spojrzeniem życzliwym, pełnym zaciekawienia i sympatii, choć bez amikoszonerii. Wyciągającym to, co rozmówca przynosi sensownego, obiecującym wsparcie i pomoc. Rzeczowym, skutecznym i jednocześnie ciepłym, rozluźniającym, niemo sugerującym, że przecież nie ma kwestii, których, choćby w cząstce, nie da się załatwić.

To dzięki takiemu spojrzeniu na ludzi i sprawy (a raczej dzięki kryjącej się pod nim postawie życiowej) Mieczysław Marszycki, w urzędniczej nomenklaturze jedynie dyrektor administracyjny różnych scen warszawskich, był jednym z najważniejszych ludzi polskiego teatru drugiej połowy dwudziestego wieku. Nie artystów - ambicji artystycznych nie miał. Ale twórców tak; był jednym z najważniejszych twórców. Bo ktoś przecież musiał rozmaite wizje i pomysły inscenizatorów zmaterializować, przenieść na konkrety, na materię. A on miał cechy charakteru, które go do tego predestynowały. Otwartość - także na ludzi z nie swojego pokolenia, cudowną bezpośredniość i bezpretensjonalność stylu bycia. Życzliwą lojalność. Zmysł praktyczny. Żelazną, legendarną pracowitość. I talent dyplomatyczny.

Zwłaszcza to ostatnie zasługuje na uwagę jako przymiot nieczęsty w światku teatralnym pełnym uraz i animozji, podzielonym na koterie i podkoterie. On był w stanie współpracować i porozumiewać się z każdym. Umiał znosić fumy i kaprysy artystów, czasem realizując ich najdziwniejsze zachcianki (o pianinie taszczonym na piętro hotelu Forum dla jednego z najbardziej wymagających reżyserów krążą legendy), czasem wykręcając się od fanaberii tak sprytnie, by nikogo nie urazić. Umiał też zdobywać przychylność urzędników od kultury, mówiących z reguły innym językiem niż twórcy; perswadował im w ich (nowo)mowie, zmiękczał opory, neutralizował kompleksy. Brał na siebie rozmaite ryzyka - bądź to lekkie nagięcie przepisów, bądź obawy polityczne Zwykle nie pamięta się, jak skomplikowanym procesem jest rodzenie się teatru, ile kółeczek musi się ze sobą zgrać, tak wewnątrz machiny, jak w relacjach ze światem zewnętrznym. Czasem patrząc na dzisiejszy teatr, w którym jest pełno zaniechań: coś ciekawego, zapowiadanego, rozpada się na etapie realizacji, coś innego dochodzi do skutku grubo po czasie, z wytraconą energią, kulawe na starcie - patrząc na to wszystko myślę, jakże wszystkim tym nowym ambitnym scenom przydałby się ich własny Marszycki. Otwarty i lojalny jak tamten.

I jak tamten żyjący teatrem od świtu do nocy, od poniedziałku do niedzieli. Nie wiem, czy umiałby nazwać, co właściwie kazało mu z taką intensywnością uczestniczyć w życiu sceny. Nie miał zapędów krytycznych, z wielką ostrożnością formułował swoje sądy o wartościach artystycznych tego czy tamtego spektaklu. Wolał pytać: brał na stronę swoich zaufanych współpracowników, z prostotą prosił ich o uwagi. Potem je, trochę zmienione, cytował, a myśmy się uśmiechali pod nosem, słysząc swoje określenia. Ze zbytnią pychą, myślę dziś. On nie posiłkował się cudzymi opiniami, raczej pomagał sobie sformułować własne, podpowiadane przez intuicję i doświadczenie, ważniejsze niż wiedza książkowa.

Myślę, że tego entuzjastę, niezwiązanego z żadnym konkretnym światopoglądem artystycznym, cieszył po prostu każdy przejaw skuteczności teatru. Każda udana premiera lub prezentacja, z dobrym napięciem zakulisowym, z ekscytacją widzów, z niezdawkowymi oklaskami, z podnieceniem publiczności, z błyszczącymi zadowoleniem oczyma gości, których opinie cenił. Wtedy i jemu oczy zapalały się radością, nastrój - stale pogodny - grawitował w kierunku euforii, a on sam stawał się skłonny do całkiem nieoczekiwanych brewerii. Pamiętam zakończenie "Cabaretu Voltaire" granego w Stodole podczas tryumfalnej warszawskiej wizyty Teatru im. Witkiewicza z Zakopanego w roku bodajże 1988. Kabaret kończył się bisami, które potrafiły trwać i po parędziesiąt minut. Właśnie tak trwały, dawno minęła północ. Zmęczony dyrektor Spotkań poszedł za kulisy skłaniać zespół do finalizowania występu, ja byłem gdzieś z tyłu w rozmowie z przyjaciółmi i nagle ktoś podbiegł z okrzykiem: patrz, Marszycki tańczy na scenie z zakopiańczykami, a widownia znów podniosła się z krzeseł i wali brawo.

Taki mi zostanie w pamięci. Tańczący na scenie ze szczęścia, że teatr ma sukces. Po to mu służył.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji