Artykuły

Hivki

Jestem bardzo rozedrgany emocjonalnie, na każdej próbie zużywałem przysłowiową paczkę chusteczek, bo wzruszałem się. Staram się to ukrywać przed aktorami, bo chyba nie ma nic gorszego niż płaczący reżyser.

Wybory Miss HIV to, Pana zdaniem, dobry pomysł?

Nie ja je wymyśliłem. Wybory pod hasłem: wolni od stygmatów "Miss HIV/AIDS Stigma Free" odbywają się naprawdę od trzech lat w Gaborone, sto­licy Botswany, są finansowane przez tamtejszy rząd. Ostatnie wygrała 33-letnia Cynthia Leshomo. W Polsce o kon­kursie, o którym sam przeczytałem w internecie, nie wiedziały nawet oso­by zajmujące się profesjonalnie prob­lematyką HIV. Przypadkowo rozpo­wszechniłem tę informację. Niedawno dowiedziałem się, że i u nas dziewczy­ny z HIV chcą zorganizować w swoim środowisku wybory miss.

Nie oburza ich to?

Nie, tak samo jak sposób, w jaki wy­korzystałem ten pomysł w sztuce, po­kazując, że na HIV można próbować robić karierę. Dziewczyny ze Stowa­rzyszenia "Bądź z nami" były konsultantkami, pomagały mi i kibicowały realizacji spektaklu, choć ja sam tak ła­two pomysłu wyborów nie kupiłem. Długo traktowałem to jak jakiś koszmarek, bliższy czarnemu humorowi niż uwalnianiu od stygmatów. Miss HIV była dla mnie symbolem śmierci, wy­bieramy Miss Śmierci, pytamy, która śmierć jest najładniejsza. Więc skoro urządzamy takie wybory, to nasz świat zmierza ku nieuchronnej katastrofie. Do czego jeszcze możemy się posunąć? Kiedy jednak przeczytałem, że w Bot­swanie 37 procent populacji jest zaka­żonych HIV, przestałem się dziwić, że robią tam taki konkurs. Nie mogą pra­wie połowy społeczeństwa napiętno­wać, odsunąć od życia, pracy, trzeba zdrowych z chorymi oswajać. Myślę, że konkurs to jeden ze sposobów poka­zywania wspólnego życia.

Nie będę tu jednak opowiadał, że na­pisałem "Miss HIV" z powodu przeży­wania tragedii zakażonych. Miałem o tym na początku, jak większość lu­dzi, blade pojęcie.

No to dlaczego?

Bo chwytliwy pomysł?

Chciałem dołożyć mediom, które że­rują na wszystkich chorych i nieszczę­śliwych, niby im pomagają, a w rzeczy­wistości zarabiają na nich ciężką kasę. Tak naprawdę nie byłoby tej sztuki, gdyby nie moja choroba w dzieciństwie.

Coś poważnego?

Od 8. do 10. roku życia z powodu choroby stawów biodrowych jeździłem na wózku. Spędziłem pół roku w szpitalu w Poznaniu, potem dwa lata w sanatorium w Kiekrzu, 200 km od domudo którego w tym czasie przyjechałem tylko dwa czy trzy razy.

Żyliśmy w tym sanatorium jak nor­malne, zdrowe dzieci, biliśmy się, kłó­ciliśmy się, nikt nie używał argumen­tu: , Jak mogłeś mnie uderzyć, skoro ja nie mam nogi, ręki, mam zanik mięśni albo wodogłowie". Żadne z nas nie przeżywało na co dzień tragedii egzy­stencji związanej z chorobą.

Pamiętam, jak kiedyś przyjechał mój straszy brat i grał w ping-ponga z chło­pakiem bez nóg, na wózku. Brat dobrze grał, więc postanowił tamtemu dawać fory, ale chłopak był zajebisty. W koń­cu mój brat się wkurzył i zaczął z nim grać na poważnie, ale i tak przegrał.

Był tam też karzeł, najsilniejszy z nas, który nas ciągle bił; gdybym go dziś spotkał, chyba bym go walnął.

Potem całe życie wkurzały mnie me­dia, które pokazują chorych tak, żeby wzbudzali litość. W ten sposób, moim zdaniem, robią im największą krzyw­dę, bo dają do zrozumienia, że są inni, godni współczucia, święci i trzeba ich specjalnie traktować. Ja nie czułem się gorszy na wózku.

Wiedział Pan, że się wyleczy?

Wiedziałem. Ta perspektywa pewnie łatwiej pozwalała przetrwać, dodawała optymizmu. Ale inne, nieuleczalnie chore dzieci zachowywały się tak jak ja, normalnie.

Bohaterki "Miss HIV" też zachowu­ją się normalnie, jedne są uczciwe, in­ne kłamią, są cyniczne, jak to w życiu. HIV nie uszlachetnia, nie czyni czło­wieka świętym.

Julia, która wybory Miss HIV traktu­je jak trampolinę do kariery aktorskiej, wymyśla nieprawdziwą historię swego zakażenia. Uważa, że atrakcyjniejsze jest bycie ofiarą strzykawki narkomana niż zakażenie przy stracie dziewictwa. Chce fajnie wypaść, żeby ją reżyser zauważył.

Urszula, osoba religijna, dzięki kon­kursowi i rozmowom z Iriną odarła się z totalnego zakłamania na temat swojej siostry, misjonarki, która nie była ta­ka święta i cnotliwa, jak się wydawało. Rafael, konferansjer grający dziwo w sukience, nienawidzi pretensji do świa­ta, jakie mają czasem ludzie chorzy, wy­rażających się np. w napisach na parkin­gach "Zabrałeś mi moje miejsce, zabierz też moje kalectwo". Rafael mówi do Ur­szuli: "Te pretensje przykleili im ludzie twojego pokroju, tacy natchnięci święci z misją uszczęśliwiania na siłę".

lrina idzie na całość, udaje, że ma HIV, choć nie ma.

A Klara, zarażona przez męża geja, trzaska drzwiami i wychodzi. Chciała coś mądrego powiedzieć, ale stwierdzi­ła, że nie może tego robić pomiędzy brzuchomówcą a facetem protestują­cym przeciwko zabijaniu ptaków. Tę ideę wziąłem z filmu "Ginger i Fred" Felliniego.

Pana sztukę odrzucono przy pierwszym omawianiu tekstów, nie doszła więc do finału konkursu Krajowego Centrum ds. AIDS. Nie spełniała warunku edukacyjności.

Ten konkurs był tylko bodźcem do napisania czegoś, z czym chodziłem od roku. Moja sztuka nie miała być i nie jest edukacyjna, nie spełniała założeń - jej bohaterami nie jest np. heteroseksualna para w wieku 18-29 lat, którą te­raz należy wyedukować - bo geje uświa­domili się wcześniej. Nic dziwnego, że została odrzucona przy pierwszym czy­taniu, spodziewałem się tego.

Dziewczyny, które przyszły mi poma­gać na próbach, powiedziały: "Wresz­cie coś normalnego, a nie jakieś eduka­cyjne gówno. Ludzie normalnie ze so­bą rozmawiają, mają normalne moty­wacje. A nie, że jestem chora, cierpię, niedługo umrę, w związku z czym je­stem nieszczęśliwa i godna współczu­cia". Bardzo bałem się ich opinii. Po­wiedziały, że najstraszniejszy jest mo­ment uświadomienia sobie, że jest się zakażonym, i okres oswajania się z tym problemem a potem zaczyna się normalne życie i nawet żartowanie z HIV

W czym Panu pomagały?

Nie jestem ekspertem w sprawach HIV, nie siedziałem miesiącami w oś­rodkach, badając kolejne stadia choro­by. "Miss HIV" pisałem na trzytygod­niowych wakacjach z narzeczoną w Chorwacji, wziąłem ze sobą pusty zeszycik, pisałem; można powiedzieć, że sztuka powstawała w trakcie opala­nia, w bajecznych okolicznościach przyrody.

Poczucie bycia chorym na cokolwiek jest podobne: czy to jest HIV, czy to wózek inwalidzki. Pomyślałem, że umiem napisać coś prawdopodobnego życiowo, nie muszę znać dziesiątek hi­storii chorych na HIV.

Siłą rzeczy posługiwałem się obiego­wą wiedzą.

Pokrywała się z rzeczywistością?

Nie zawsze. Okazało się np., że w Polsce nie było ani jednego zareje­strowanego przypadku zakażenia po­przez wbicie komuś strzykawki.

Dziewczyny pomogły mi językowo, np. dowiedziałem się, że w swoim śro­dowisku nie mówią: " jak zakaziłeś się" czy "jak dostałeś HIV", tylko "jak się trafiłeś HFV-em". "HIV" odmieniają, więc zacząłem mówić o nich "hivki".

Właściwie dopiero ich pojawienie się, zmieniło mój stosunek do samych wy­borów w Botswanie. Doszedłem do wniosku, że wybory Miss HIV wcale nie są takie głupie, bo jednak pomagają przełamywać bariery pomiędzy zdro­wymi a chorymi.

Byłem bardzo zdziwiony, kiedy uświadomiłem sobie, że prawdopodob­nie znajdę wśród nich znajomych, a może nawet przyjaciół. I nie mam z tym żadnego problemu.

A miał Pan?

Pewnie, że miałem. Wcześniej gdy­bałem sobie, jak bym się zachował, gdy­bym poznał kogoś z HIV-em. Czy miał­bym problem z podaniem ręki? Czy uważałbym, żeby nie napić się ze wspólnej butelki? Itd. Nie oszukujmy się, każdy ma takie myśli. Wielkim zdziwieniem było dla mnie to, że w ogóle się nad tym nie zastanawiałem.

Jest Pan z wykształcenia aktorem, od sześciu lat gra Pan Franka w sitcomie "Lokatorzy". Dlaczego zaczął Pan pisać i wystawiać dramaty?

Głównie dlatego, że jako aktor mi­mo że grałem wiele ról i nie czułem się niedograny ani sfrustrowany - nie mog­łem się osobiście wypowiedzieć.

Ale dalej kocham aktorstwo, poza tym jest ono głównym źródłem moje­go utrzymania. Gdybym je porzucił, postanowił tylko pisać i reżyserować, to pewnie bym umarł z głodu.

Pisałem od zawsze, pierwsze sztuki już w szkole. Za jedną wylali dyrektora. Nie pamiętam dokładnie, o czym była, ale pamiętam piosenkę: Jestem teraz tylko cieniem, jestem teraz tylko tchnieniem, nie znaczącym nic, uczącym się żyć". A potem: "W poetyckim zasłuchaniu, w literackim zapatrzeniu, zagubiłem własne ja" itd., że nie mogę się odnaleźć. To było grane na nocy teatralnej w Ko­ninie. Okazało się, że konińskie SB ro­biło nam zdjęcia i jakieś notatki. Nie wiem po co. Może odczytali to, że je­stem zagubiony w komunistycznej rzeczywistości. Ja, pisząc, żadnej politycz­nej myśli w głowie nie miałem.

Pamiętam, że w szkole wezwano mnie na dywanik i pytano: "Kto ci to napisał, przyznaj się".

Dopiero dziesięć lat temu zająłem się pisaniem na poważnie.

A potem nagle zaczęli wystawiać mo­je sztuki, co było zaskoczeniem. Pisa­nie stało się moim drugim zawodem.

Jest dla mnie też terapią i przyjemno­ścią, wchodzę w opisywany świat, wi­dzę go, zanurzam się w nim.

Pochodzi Pan ze wsi niedaleko Koła. Jak wyglądało Pana dzieciństwo?

Wprawdzie moi rodzice nie byli rol­nikami, mama uczyła polskiego w pod­stawówce, a ojciec był stolarzem w ko­palni soli w Kłodawie, ale Łubianka to była wiocha zabita dechami. Mój dom się trochę różnił od innych, mama za­wsze kładła nacisk na to, żebym czytał książki, ale mieliśmy też krowę, świniaki, kury, wykonywałem normalne wiej­skie prace, jak oporządzanie zwierząt, sadzenie i zbieranie ziemniaków, żniwa. Nie chciałem pasać krów, ale nie wiem, jakby się moje życie potoczyło, gdyby nie sanatorium. Po powrocie by­łem ten delikatny i od wszystkiego się wymigiwałem, więc wiem, jak można wykorzystywać swoją chorobę, mani­pulować innymi. Prawie trzy lata spę­dzone z dala od domu spowodowały, że mentalnie zostałem wyrwany ze wsi. Udzielałem się artystycznie, śpiewałem, czytałem, co było odskocznią od smut­nego życia wśród chorych.

Można powiedzieć, że choroba od­mieniła moje życie, okazała się praw­dziwym błogosławieństwem.

Pamiętam, że po powrocie przeżywa­łem szok, moi koledzy mówili wiejską gwarą, a ja już, nazwijmy to, w miarę poprawną polszczyzną. Spędziłem na wsi jeszcze tylko cztery lata. Na szczę­ście, bo po dwóch z powrotem zaczy­nałem się wdrażać w tę wiochę.

Myśli Pan, że naprawdę, gdyby nie choroba...

Na sto procent byłbym innym czło­wiekiem. To jest też jeden z motywów napisania "Miss HIV", chciałem wyrów­nać dług z losem, oddać to, co dostałem.

Przez chorobę i wiejskie pochodze­nie musiałem dużo więcej niż inni po­konać. W życiu nic mi nigdy łatwo nie przychodzi. Każdy mój, w cudzysło­wie, sukces jest okupiony mrówczą pra­cą. Zazdroszczę ludziom, którym wszystko udaje się ot, tak, życie fajnie i łatwo się toczy.

Czuje Pan w sobie tę wieś?

Tak, jest we mnie jakiś kompleks, uważam np., że mam mało wyrafino­wany smak, wewnętrznie jestem dalej wieśniakiem.

Sztuka "Miss HIV" grana jest w Le Madame, na najmodniejszej offowej scenie w Warszawie.

Tu też dały znać o sobie moje wieśniackie preferencje. Wymyśliłem np., że dziewczyny wyjdą na scenę, na wy­bory, i będą śpiewały piosenkę o HIV, którą sam napisałem. Zaśpiewałem aktorom krótką zwroteczkę do muzyki, która była gotowa. Marysia Seweryn się po prostu za głowę złapała, Tomek Tyndyk tylko minę zrobił.

Pomyślałem: "No super, super, to jest właśnie mój wiejski smak".

Co tam było?

Tam było tak: "Irina, Klara, Julia i - Urszula powie dzisiaj wam, że z HIV normalnie można żyć, to prawda, uwierz nam" itd. No, rymy częstochow­skie są boskie. Mentalna słoma z bu­tów. Kiedy aktorzy chcą być wobec mnie złośliwi, śpiewają mi tę piosenkę.

Jestem bardzo ambitny, moja ambi­cja czasem mnie blokuje, wywołuje fru­strację, po prostu zabija.

Czuję, że mam dużo do powiedzenia, ale wiem też, że brakuje mi wykształ­cenia, umiejętności literackich, braku­je mi wszystkiego. Nie mam też poczu­cia, że coś osiągnąłem. Jestem zdziwio­ny, że "Miss HIV" tak się podoba.

Ma Pan już na koncie min. sukces "Ballady o Zakaczawiu" przeniesionej z Legnicy do Teatru Telewizji.

Kiedy pisałem, nie wiązałem z tym żadnych oczekiwań. Napisałem pier­wsze sceny i myślałem, że nic z tego nie będzie, że to słabe, ale pisałem da­lej. Kiedy skończyłem, postanowiłem przeczytać to na głos mojej byłej. Sie­dzieliśmy w McDonaldzie, a kiedy do­szedłem do końca, popłakałem się.

Powiedziałem wtedy do siebie w my­ślach: "Chyba zwariowałeś, poryczałeś się nad swoim tekstem".

Jakaś bezsensowna sytuacja, ale to był dla mnie pierwszy znak, że może to jest fajne, skoro mnie samego wzruszyło.

Co Pana tak wzięło?

To jest historia dzielnicowej mafii w Legnicy, na Zakaczawiu, i miłości Benka, Cygana, do Anki, która go rzu­ciła. Ona, suka niedobra, wzięła jego kasę i uciekła do Niemiec, on jej szu­ka, znalazł adres i jedzie do niej, a na jego czerwone bmw najechała cięża­rówka rosyjskiej armii wycofującej się z Legnicy. Benek leży w śpiączce przez trzy dni i umiera. I tu się popłakałem. Boże, myślę, biedny, tak ją kochał, je­chał do tej zdradliwej suki i się zabił, strasznie mi się go żal zrobiło.

I jeszcze tak zimno, po reportersku to wszystko opisałem.

Na każdej próbie w Legnicy zużywa­łem paczkę chusteczek, bo zalewałem się łzami. Ja w ogóle jestem bardzo ro­zedrgany emocjonalnie. Teraz, kiedy sam reżyseruję, staram się to, z różnym skutkiem, ukrywać przed aktorami, bo chyba nie ma nic gorszego niż płaczą­cy reżyser.

Z czego to wynika?

Nie wiem, chyba z radości, że to, co na­pisałem, żyje, że coś z niczego powstało, że ja to wygenerowałem sam z siebie.

Czasem myślę, że cała Ziemia to jest jedna wielka sztuka teatralna, która ma wiele połączeń, wszystkie wątki się przeplatają, wszystko się ze wszystkim łączy, cały czas tworzą się dialogi. Wielką trudnością jest napisanie w sztuce realcji między pięcioma osobami, a ktoś tworzy relacje pomiędzy miliardami! To dopiero niesamowita sztuka. Dla mnie fascynująca w dramaturgii jest próba pokazania wycinka tej jednej, wielkiej sztuki, która cały czas tworzy się i której jesteśmy aktorami. Może dlatego się wzruszam. No, teraz to nieźle pojechałem...

Przy "Miss HIV" też się Pan tak wzruszał?

Przy "Miss HIV" ogarnął mnie strach. Taki na maksa. Czy mam moralne pra­wo wypowiadać się na tematy związa­ne z życiem i śmiercią. Czy nie robię sobie jaj z pogrzebu. Bałem się, że mo­gę ludzi poobrażać, skrzywdzić.

Ale te nerwy, to, że nie śpię, pocę się, nie mogę się skupić, to jest chyba dla mnie największy dowód, że nie jestem zimnym graczem. A przecież ktoś mógłby tak pomyśleć: cwaniak, oskar­ża media, a sam chce osiągnąć sukces na HIV-ie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji