Uważajcie na "Końcówkę"
Ostrzegam: {#au#247}Beckett{/#} wymaga od widza intelektualnego wysiłku i skupienia. Jest to autor dla wytrwałych i cierpliwych. Nie da się go ot, tak sobie skonsumować w przelocie pomiędzy pracą, zakupami i telewizyjną papką; mógłby ością w gardle stanąć. Trzeba być zdecydowanym na podjęcie pewnego trudu i otwartym na przekraczanie teatralnego stereotypu. Wprawdzie Beckett dawno został okrzyknięty geniuszem, uhonorowany Noblem, a jego sztuki stale krążą po scenach, ale wcale z tego powodu nie stał się autorem lekkim, łatwym i przyjemnym. Ostrzeżenie w tym miejscu jest więc czymś stosownym.
Kto - w związku z wrocławską premierą "Końcówki" - po raz pierwszy zetknie się z tym dziwnym utworem, powinien zawczasu zrezygnować z nadziei na jakąś jasną fabularną opowieść, jednoznaczność, przejrzystość tej szokującej metafory scenicznej. Beckett - choć jego konstrukcje dramaturgiczne mają matematyczną precyzję - mówił, że sam do końca nie wie, o czym są jego sztuki. Uważał, że pisarz-poeta jest rodzajem medium, którego zadaniem jest wyrażenie zagadkowości świata i stawianie pytań, a nie rola przewodnika lub akademickiego interpretatora.
W "Końcówce" dopatrywano się osobliwej wizji ostatnich dni po nuklearnym końcu świata. W Hammie widziano demona racjonalizmu, który zabił wyobraźnię i kierując się zimną kalkulacją spowodował katastrofę, by naprawić "pomyłkę Pana Boga". Niektórzy powiadają, że "Końcówka" toczy się we wnętrzu... czaszki; Hamm to ślepy nieruchomy mózg, a Clov to jego motoryczne dopełnienie... Utwór jest tak pojemną metaforą, że można go interpretować na wiele sposobów. Jego tytuł nawiązuje do terminologii szachowej. Końcówka w tej grze to ta część partii, która dla wybitnych szachistów nie stanowi już zagadki; jej finał jest przesądzony. Rasowy szachista nie gra końcówki do końca, bo to nie ma sensu. Jeśli przyjąć, że życie przypomina szachową końcówkę, to człowiek nie zachowuje się w nim jak rasowy szachista, choć "koniec" jest tu dany już w "początku".
Wybitny znawca i tłumacz Becketta Antoni Libera zwraca uwagę na muzyczną strukturę "Końcówki". Twierdzi też - i ma ku temu znakomite argumenty - że naczelnym tematem "Końcówki" jest fenomen czasu, jeden z kluczowych problemów filozoficznych nurtujących człowieka od zawsze. Jest to szczególnego rodzaju próba przedstawienia upływu czasu in statu nascendi. Mamy do czynienia ze swoistym laboratorium. Oto wszystko, co znacie i co się dzieje, dzieje się na wzór tego co zobaczycie w tym teatrze.
Niezależnie od tego, co najmądrzejsi znawcy mówią o Beckettcie, wiele i tak pozostaje tajemnicą. "Końcówka" to studnia, z której można czerpać i czerpać, ale do dna i tak nie dotrzemy. I to jest wspaniałe. Nie ma ta sztuka taniej atrakcyjności, nie jest zbyt "widowiskowa" (choć pewne pomysły, np. usytuowanie sceniczne i funkcjonowanie postaci Nagga i Nell, należą do najbardziej niezwykłych
w dziejach dramatu), jest monotonna jak życie, a przecież głęboka i odkrywcza niczym jakaś nowo odkryła apokryficzna Księga Mądrości.
Przedstawienie Teatru Polskiego, zrealizowane we współpracy z Ośrodkiem Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i Poszukiwań Teatralno-Kulturowych i tamże grane w przestrzeni jakby dla "Końcówki" stworzonej, przygotował młody reżyser Jacek Orłowski. Gratuluję mu powściągliwości i pokory. Zaufał autorowi i starał się dochować mu wierności. W rezultacie mamy Becketta nie tylko na afiszu, ale i na scenie. Podobny komplement należy się Jadwidze Mydlarskiej-Kowal, autorce prostej, precyzyjnej, idealnie wręcz "trafionej" scenografii.
Podołali niełatwemu zadaniu wszyscy wykonawcy. Najtrudniejsze miał w roli Hamma Krzysztof Baumann: ten zimny, racjonalny, demoniczny ślepy "gracz", nieruchomy, a - zda się - wszechwładny
może się przyśnić w niespokojnym śnie o śmierci. Nie mam przekonania, że to rola już w pełni dokończona, ale aktor prowadzi ją we właściwym kierunku. Henryk Niebudek bywa chwilami wręcz fascynujący; aktor przeżywa dobrą passę, którą rolą Clova potwierdza. Krzesisława Dubielówna (Nell) z Cezarym Kussykiem (Nagg) stworzyli nie tylko sugestywne postaci dogorywających ludzkich "kadłubków"; pojawiają się na krótko, pozostawiając swoisty "ślad" w przestrzeni, który rozpływa się powoli jak wspomnienie w umyśle. Wnoszą też w świat gry błysk czegoś, co wydaje się być z jakiegoś wyższego porządku: tak dyskretną, że niemal niedostrzegalną, ale jednak obecną poświatę Miłości.
Kogo nie zniechęcają moje wstępne ostrzeżenia, ten koniecznie powinien obejrzeć to przedstawienie.