Artykuły

Teatralne wpadki i ekscesy

"Leonce i Lena" w reż. Michała Borczucha w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Tomasz Mościcki w Dzienniku.

Premiera rozpoczęła się wykładem Marcina Tyrola o bliskim związku duszy i ciała, ilustrowanym prostym układem pantomimicznym.

Uznano widać, żeśmy niczego nie pojęli, bo aktor powtórzył go, wykonując te same ruchy, w czym zaczęła mu towarzyszyć reszta. Trwało to z dziesięć minut, po czym rozległo się "umcy-umcy" znane z samochodów prowadzonych przez osobników w dresach, artyści trzeci raz powtórzyli te same ruchy i przystąpili do dzieła. A potem były już tylko wpadki.

A to aktor zapominał roli. A to byliśmy świadkami ustalenia nowej formy poprawnościowej języka polskiego. Odmiana słowa "wół" sprawiała wykonawcom niemało trudności. Przeklęty biernik tego słowa brzmiał do niedawna "wołu". Ze sceny obwieszczono nam: "Chce się być człowiekiem, by skonsumować woła". Tak minęło pierwsze 35 minut.

Gdy napięcie nieco siadło, reżyser wyciągnął z rękawa asa. Był nim telewizor, w którym odtwarzano film pornograficzny. Obraz oglądali tylko aktorzy. Musiał jednak pobudzać uśpione zmysły, skoro około 50. minuty przedstawienia ręka aktora Krzysztofa Zarzeckiego wsunęła się w spodnie, przez ciało artysty przebiegła fala konwulsji. To nie był jednak koniec jego męskich sukcesów.

W kilka minut później aktor dosiadł telewizora. Telewizor odpowiedział na te karesy tryskającą strugą białawej cieczy. Widzieliśmy już kilka rzeczy w teatrze, jednak przyznać trzeba, że zmysłowe rozkosze ze sprzętem elektronicznym wnoszą pewien ferment w powszedniejące erotyczne życie na polskich scenach.

Płynęły długie minuty. W ich trakcie wielokrotnie nawiązano do współczesnej sytuacji Polski na świecie. Zajęto się politykiem o imieniu Edgar, posłanką o oczach z kurwikami, problemem naszej obecności w Afganistanie. Było też nieco o Wielkiej Orkiestrze Świątecznej Pomocy. Czas płynął, z telewizora wciąż dochodziły kuszące jęki i klapsy. Wreszcie w 65. minucie przedstawienia telewizor odwrócono ku widzom. Błysnęły w nim czerwone stringi - niestety w tym momencie Zarzecki zrobił pstryk i odciął nas od kontaktu z alternatywną kinematografią. Atmosfera zgęstniała, nic więc dziwnego, że w 74. minucie spektaklu siedzące na stercie materaców aktorki: Kluźniak i Roszkowska rzuciły w publiczność pytanie: "Czy można zbawić siebie przez cierpienie?". Głuchy jęk mojego sąsiada był odpowiedzią wyraźnie twierdzącą. Zaczęliśmy więc zbawiać się patrząc, jak dwie aktorki opychają się pastylkami. W 80. minucie Kluźniak zaczęła uczyć się angielskiego. Pęd do wiedzy nie w smak był Zarzeckiemu, który co prawda fatalnie mówi po polsku, za to fachowo ciągnął p. Kluźniak za włosy. Gdy nie pomogło już sado-maso, artyści sięgnęli do środków radykalnych. Po 90 minutach przedstawienia zdemolowali podłogę i odtańczyli taniec świętego Wita, następnie pani aktorka Roszkowska dosiadła aktora Zarzeckiego.

Więcej grzechów nie pamiętam, w zobojętnieniu zapamiętałem tylko, że po 100 minutach aktor Zarzecki próbował się bez sukcesu powiesić. Reszta umknęła mej uwagi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji