Artykuły

Czy dorośli polubią lalki?

1. Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalkowych dla Dorosłych "Lalka też człowiek" w Warszawie. Pisze Henryk Izydor Rogacki w Teatrze.

Niby to wszyscy wiemy, że teatr lalek to regularna i autonomiczna odmiana teatru, której nazwa zwraca uwagę na dominujące w niej tworzywo; niby to wszyscy wiemy, że w dzisiejszym teatrze lalek przedmiotem animacji może być dosłownie wszystko; wszyscy też pewnie wiemy, iż znak równości stawiany pomiędzy teatrem lalek a teatrem dla dzieci jest li tylko polskim absurdalnym obyczajem - ale dobrze się stało, że odbył się w Warszawie I Międzynarodowy Festiwal Teatrów Lalkowych dla Dorosłych "Lalka też człowiek". Organizatorem przedsięwzięcia była Unia Teatr Niemożliwy, a więc warszawski teatr lalek dla dorosłych wsparty przez stołeczny magistrat. Zaproszono sześć teatrów polskich i trzy zagraniczne. Polacy przyjechali z Wrocławia, Białegostoku, Olsztyna, Kwidzyna, Majaczewic i Łodzi. Teatry cudzoziemskie - z Białorusi, Niemiec i Holandii. Na otwarcie festiwalu spektakl dala Unia.

Międzynarodowe święto teatru, nie mające charakteru konkursowego, gościło w Starej Prochowni - miejscu z tradycjami, które obecnie stanowi terytorium niszowego teatru entuzjastów. Pokazano dziewięć widowisk teatrów dziwnych, poszukujących, po swojemu eksperymentalnych, preferujących formy hołdujące programowemu uniwersalizmowi komunikatu i przesłania. Tak skomponowana antologia pozwala na wyciąganie wniosków dotyczących tego gatunku teatru. Pierwszym spostrzeżeniem jest pewność, że w teatrze lalek dla dorosłych istnieją przedstawienia na swój sposób doskonałe, wzorcowe i znamienne, mogące uchodzić za klasykę, coś na podobieństwo żelaznego repertuaru czy rekordów powodzenia. Takim spektaklem był na pewno sędziwy "Dziadek do orzechów" niemieckiego Papiertheater fuer Mich naszego Zbigniewa Micha, ciągle imponujący persyflaż domowego teatrzyku papierowego z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku. Teatr papierowy, wykorzystujący gotowe plastyczne schematy, robiono, wspominając wizytę w teatrze, bądź imaginując sobie widowisko. Spektakl Micha jest więc silą rzeczy nie tylko opowieścią o pewnym przedstawieniu, lecz także czymś więcej. Mianowicie opowieścią o opowieści o pewnym przedstawieniu, albo opowieścią o opowieści o pewnym marzeniu teatralnym. Plastyczna uroda persyflażu, autorstwa Joanny Braun, nadal zachwyca i zadziwia trwałością.

Podobna atrakcyjność cechuje inspirowany Rolandem Toporem i Johannem Sebastianem Bachem leciwy "Toporland" Unii Teatru Niemożliwego (reżyseria Wojciech Olejnik). W tym plastycznym teatrze instrumentalnym, prezentującym straszne sceny z "życia" beli tektury falistej, horyzontalność zwoju zwycięża jego wertykalizm, a dociekliwe skrupulanctwo pozwala odnaleźć wśród dwudziestu czterech portretów ludzkich twarzy jeden wizerunek człowieczej pupy. Równie jak te twarze statystycznej i anonimowej. W "Toporlandzie", po latach, ogromnie ciekawą staje się tabularna konstrukcja ramowa. Coraz bardziej fascynują: niepokojąca kabaretowa diwa, kontrabasista, dżentelmen w czarnych rękawiczkach. Kim są, co naprawdę robią, gdzie znikają?

Swoje lata ma już też, bezapelacyjny hit festiwalu, spektakl autorstwa Charlotte Puyk-Joolen "Panta Rhei II" Magicznego Małego Teatru z Holandii. Na to widowisko, wyrosłe z oczarowania ideą metamorfoz wszystkich ziemskich kształtów, spoglądamy przez otwór w kształcie elipsy, pozwalający widzieć okrąg, który okazuje się ramą rozjaśniającego się ekranu. Na nim oglądamy dziwy i zdumiewające zbliżenia. Zza ekranu wyłoni się trójwymiarowa okropna ręka, o której traktować będzie znaczna część przedstawienia. Potem cała ta straszność z dali podejdzie widomie na pierwszy plan i przekonamy się naocznie, że jakiś tam zwierzo-człeko-upiór ani się nie umywa w swej niesamowitości do drzewo-babsztylo-upiora. Wystraszeni erudyci uświadamiają sobie, że nie bez powodu za najlepsze opowiadanie grozy wszech czasów uważany jest utwór Algernona Blackwooda "Wierzby". Holenderskie widowisko-dziwowisko, zjawisko teatru plastycznego bez słów, takie, co to przyśnić się może, jest przypowieścią o marności, nietrwałości i śmierci. Już w swej "błotopodobnej" materii zarażone beckettowskim absurdem zagłady, a zarazem wierne optymizmowi zawołania "Umierać musi, co ma żyć".

Więcej niż dekada dzieli nas też od narodzin pomysłu, przez te lata doskonalonego, na teatr Małe "i" Tadeusza Wierzbickiego. Teatr urzeczony cieniem, smugą światła, zwierciadlanym odbiciem, a także wieloznacznością dźwięków mowy, pokazujący na ażurowym ekranie lustrzane projekcje rysunków, zarysów i napisów. Prezentacja czterdziestu czterech miniatur, każda obdarzona tytułem, wymaga ustawienia na scenie imponującej machiny reflektorków i luster. Kierujący nią artysta, fizycznie malowniczy jak jaki prorok Ilija, wygląda na maga tej klasy, co Michał Sędziwój albo sam mistrz Twardowski. Czasami jednak prezentuje pozę wsiowego mędrka, z premedytacją i niemałą satysfakcją oszukującego miejskich frajerów. Słowem, magik od "optyki" jest aktorem nie byle jakim!

Do obozu klasyków, oczywiście teatru poszukującego, wypadałoby zaliczyć i Grzegorza Kwiecińskiego z jego Teatrem Ognia i Papieru. Tyle że deszcz padający uporczywie ostatniego dnia festiwalu spowodował, iż plenerowy "Odlot U" przesunięto, z nadzieją, na następną edycję.

Drugim uderzającym wnioskiem pozostaje przekonanie, że źródłem wrażeń i emocji pozytywnych bywa kontemplacja procesu pracy i warsztatu artysty. Przyłapywanie lalkarza na gorącym uczynku, satysfakcja z jego biegłości, konstatacja faktu, że umie robić to, co robi. Podpatrywanie mistrza ceremonii magicznych, speca od guseł teatru. Ten mimowolny autotematyzm uderzał u Wierzbickiego oraz w "...etcetera..." Teatru K3 i "Snach" grupy artystycznej Ad Spectatores. W tym drugim przedstawieniu w szeregu, niczym na symultanicznej scenie celkowej, ustawiono cztery akwaria pozbawione ścianek tylnych. Dawało to dostęp do wnętrza szklanych pudeł, pozwalając na animację umieszczanych tam stworów. Stwory te, najwyżej wielkości dłoni, podobne kształtom embrionalnym, zdawały się jakby miniaturkami tych istot, którymi zaludniała niegdyś scenę wielka Jadwiga Mydlarska-Kowal. Ludziki, czy maluchy deliryczne, zaplątywały się w "odjazdowe" historie i epizody, o których tekstem Iwana Wyrypajewa opowiadała animująca je Agata Kucińska. Grała lalkami, rzadziej z nimi, ale animacja była rewelacją tajemnicy. Gra lalkami okazywała się sytuacją międzyludzką, znakiem zaplątywania się człowieka w palce własnych rąk.

"...etcetera..." porównałbym najchętniej do ryciny alchemicznej zatytułowanej "Ani początek, ani koniec" albo "Koniec połknięty przez początek". Oto trzy młode kobiety w czerni na stołach czy kufrach podróżnych animowały plastyczny model "drewnianego" ludzika, zrobionego chyba ze szmat tę "drewnianość" udających. Ludzików było co najmniej siedem. Każdy z nich zmagał się kolejno: z własnym odkrywanym ciałem, z naprężoną liną, wirującym kołem, nitkami i sznurkami poruszającymi go jak marionetkę, a ruszanymi przez sześć rąk marionetkarzy. Piąty z kolei ludzik spotykał się z szóstym, ale na darmo, a nowo narodzony ludzik siódmy, uczepiony błękitnego balonika bezskutecznie usiłował wzlecieć ponad swój los. W finale wszystkie ludziki i kupa takich, co nie zagrały swych historii, znalazły się, porzucone byle jak, na całkiem pokaźnym stosie ludzkich kształtów i wiadomo było, że gra, pewnie przypadkiem, zacznie się od początku. Animatorki częściej grały lalkami, a nie z lalkami, czyniąc jednak ów "anonimowy" trud iście rytualnym transem, działając w zapamiętaniu, uniesieniu i z pasją. Inicjatywa Marty Rau i jej czterech towarzyszek (z dwiema gra w spektaklu, z dwiema innymi pracowała nad scenariuszem, scenografią i reżyserią) jest próbą znalezienia sposobu na teatr lalek - innego od teatru solisty i teatru ensemblowego. Ten ostatni reprezentowała tylko "Szopka Bożonarodzeniowa" z Kwidzyna (reżyseria Dorota Dąbek) - przykład teatru wspólnoty, zawiązującej się na etapie pracy nad widowiskiem.

Premierowy tydzień teatru lalek dla dorosłych, mimo obiekcji programowych, w dobrych pozostaje wspomnieniach. Także dlatego, że autorzy festiwalu - Marek Chodaczyński i Zofia Borucińska - byli jego prawdziwymi gospodarzami. Honory domu pełnili z takim wdziękiem, że pewnie nietaktem byłoby wypominać im nudną monotonię pogrążonego w mroku teatru plastycznego, drażniącą niektórych dominację muzyki nad słowem. Może więc wyjściem byłoby wyrażenie nadziei, że za rok zobaczymy w Starej Prochowni któregoś z wielkich lalkowych Shakespeare'ów, niezwykłego "Fausta", odkrywcze seanse lalkowego autotematyzmu i historie absolutnie niezwyczajne. A nade wszystko wierzyć należy, że dowiemy się czegoś urzekającego, nie tylko o człowieku (jak w tym roku), ale o ludziach. Wielkich, średnich i niezmierzonych.

Henryk Izydor Rogacki - historyk teatru, krytyk, kustosz Muzeum Teatralnego w Warszawie; wykłada w warszawskiej Akademii Teatralnej. Ostatnio wydał "Mgłę i zwierciadło" (2001).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji