Artykuły

Sen mroczny, sen potworny

"Ślub" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.

Teatr im. Jaracza w Łodzi wprowadził na afisz "Ślub" Witolda Gombrowicza. Już próby do tego przedstawienia wzbudzały zainteresowanie, bo reżyser i scenograf w jednej osobie - Waldemar Zawodziński - poszukiwał osób, które wystąpiłyby na scenie nago.

Jak wiadomo w teatrze nie ma rzeczy niemożliwych. Ostatecznie w "Ślubie" pojawia się dziewięcioro nagusów, ale nagość to bardzo specyficzna, rzekłbym, dekoracyjna. Zawiedzeni będą bigoci i sensaci, uwielbiający szukać dziur w całym.

Cztery kobiety i czterech mężczyzn na scenie pojawiają się niezauważalnie. Siedzą naprzeciw siebie, dzieli ich cały plan, na którym rozgrywa się spektakl. Siedzą, zabudowani w jatkach" z pleksi, oświetleni nikłym światłem: to niebieskim, to czerwonym, to zielonym. Raczej trupim. Ich nagość jest przyozdobiona licznymi orderami, ciała spowijają rozmaite rurki (do odżywiania, oddychania), na twarzach mają maski tlenowe, głowy obandażowane. Zapewne symbolizować mają dwór - u Gombrowicza żywo funkcjonujący, choć "nieżywy" - u Zawodzińskiego utrzymywany przy życiu (?) sztucznie. Z tego umierającego świata wywodzi się też Biskup, który przecież ślubu Henrykowi i Mani nie udzieli. Nagość urywa w stulę, w czerwonej infule - senna zjawa.

Bo też "Ślub" jest senną wizją walczącego na wojnie Henryka. U Gombrowicza jest to żołnierz ostatniej wojny, który śni o domu. U Zawodzińskiego wojna zdaje się trwać nieprzerwanie, a Henryk śni Polskę. A może nawet świat.

Henryk rozpoczyna śnić. W marzeniu żołnierza zjawiają się rodzice i dom: ojciec i matka są karczmarzami, dom karczmą, w oddali kościół. Zawodziński każe śnić Henrykowi w miejscu nieistniejącym, symbolizującym połączenie kościoła i karczmy; tu na ołtarzu rozpusty złożyła się Mańka - narzeczona Henryka. Tu Henryk stworzy z ojca króla, a ten podniesie Mańkę do godności dziewicy. Tu wreszcie, mianując siebie królem postanowi ślubu sobie udzielić, tu zderzy się z samym sobą-jak napisałby Gombrowicz - ukrytym w sobie samym: Pijakiem i Władziem, którego w sobie unicestwi.

"Ślub" to trudny dramat, mroczny, gęsty. Dla reżyserów zawsze jest wielkim wyzwaniem, zważywszy na pojemność znaczeniową i formę. Najpiękniejszy i najbardziej fascynujący "Ślub" - sen, jaki widziałem, w Starym Teatrze przed 16. laty wyreżyserował Jerzy Jarocki. Swoje wcześniejsze i późniejsze "Śluby" też pamiętam, ale nie zrobiły one na mnie tak wielkiego wrażenia. Dzisiejszy "Ślub" Zawodzińskiego złamał mnie i pogruchotał.

Przedstawienie jest bardzo ciężkie i duszne. Pod naporem słów kark widzów coraz to bardziej ugina się. Sen Henryka jest potworny i straszny: przeszła rzeczywistość wypluła go, a nowej właściwie jeszcze nie ma. Są tylko słowa, jest tylko sen. Jedno stwarza drugie i natychmiast podważa wzajemnie sens istnienia. Czy to znaczy, że nie ma szans na życie?

Zawodziński nie daje nadziei i wytchnienia. Odzierając inscenizację z oniryzmu, sugeruje, że znaleźliśmy się przy ścianie: "Panuje spokój. Wszystkie elementy buntownicze - zaaresztowano. Parlament także został zaaresztowany. Poza tym sfery wojskowe i cywilne także obłożone zostały bezwzględnym aresztem, a szerokie koła ludności też siedzą. Sąd Najwyższy, Sztab Generalny, Dyrekcje i Departamenty, władze publiczne i prywatne, prasa, szpitale ochronki, wszystko siedzi. Zaaresztowano też wszystkie Ministeria, a także wszystko i w ogóle wszystko. Policja tez została zaaresztowana. Spokój. Spokojnie. Wilgoć".

Z drugiej strony, w tym karczemnym kościele lub kościelnej karczmie, reżyser tworzy wiele sytuacji nierealnych, więc tym trudniej pojąć, czy to świat nam umiera, czy my zostawiamy go zniechęceni, zmęczeni, oszaleli.

Redukując niektóre postaci dramatu, a nade wszystko dwór (upiorne kaleki w stanie terminalnym zapełniają niby, stalle po obu stronach planu), Zawodziński odbiera "Ślubowi" pewną powierzchowną (ale czy tylko?) atrakcyjność, by tym mocniej skupić uwagę na ciężarze wypowiadanych słów. Udźwignąć powinni go widzowie, muszą aktorzy. Wszyscy zagrali znakomicie. A najpiękniej Marek Kałużyński (Henryk), Ewa i Andrzej Wichrowscy (rodzice). Ten "Ślub" do najłatwiejszych doświadczeń teatralnych jednak nie należy. I całe szczęście, bo wreszcie teatr to nie zabawka. Widzowie podzielający pogląd reżysera - będą spektaklem zachwyceni, sympatycy nimbu niezwykłości otaczającej "Ślub" zobaczą w nim pewnie tylko katastroficzną wizję świata. I chyba trudno będzie odmówić im racji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji