Ślub w gabinecie luster
"Ślub" w reż. Waldemara Zawodzińskiego w Teatrze im. Jaracza w Łodzi. Pisze Leszek Karczewski w Gazecie Wyborczej - Łódź.
Waldemar Zawodziński wystawił Gombrowicza, budując teatralny odpowiednik "Matriksa". Morfeuszem jest Henryk - reżyser.
Sztuczna przestrzeń. Aktorzy zawieszeni w próżni, zamknięci w sześcianie z pleksi. Za jego ścianami - kolejne tafle zwierciadeł. Stąpają po przezroczystej podłodze. Pod nią - znów lustra. Postacie w "Ślubie" Witolda Gombrowicza w inscenizacji Waldemara Zawodzińskiego tkwią w mlecznej bieli jak w wyłączonej sieci z "Matriksa". Scena dopiero powoli zostaje zapełniona marzeniem sennym Henryka (i kolorowymi jak marzenie światłami Krzysztofa Sendke).
Marek Kałużyński, odtwórca głównej roli, odbija się w scenografii i odbija się w scenicznych partnerach. Jego przyjaciel Władzio (Mariusz Witkowski) powtarza gesty Henryka. Henryk powtarza pozy Pijaka (Michał Staszczak - świetny, bo niegrający stereotypowego pijaka ani przez moment). Stanowią trzy pryzmaty jednej osobowości.
Także Matka i Ojciec (Ewa i Andrzej Wichrowski) portretują się nawzajem: równolegle wykonują te same czynności, mówią w tym samym czasie. Oboje zastosowali podobny chwyt: nieco schowali niechlujny dialekt, jakim kazał im mówić Gombrowicz. Dzięki temu deklinacja przymiotnikowa ("zupa z koński kiszki i koci szczyny") brzmi naturalnie. A że Ojciec i Matka to Król i Królowa - ożywają aluzje. Tak przecież mówi polska elita polityczna. Zawodziński dworski raut rozgrywa jak konferencję prasową, w której Król i Pijak ambasador na zmianę wygłaszają idiotyczne mowy, dodatkowo tłumaczone złą angielszczyzną.
"Ślub" w "Jaraczu" skrywa jeszcze jedno odbicie. Kałużyński jest alter ego Zawodzińskiego. Nie tylko nosi podobną fryzurę i równie krótko przyciętą brodę. W wahaniu, w pozach, w stylu rozmów z innymi postaciami jest reżyserem teatralnym. Henryk pisze na scenie opowieść o sobie samym. Od czasu do czasu łamie teatralną iluzję, mówi słówko na stronie przechylony do publiczności, mruga okiem. Ale w "Jaraczu" i inne postacie są świadome obecności widzów. Ojciec zwraca się wprost do publiczności. "Ślub" Witolda Gombrowicza w interpretacji Zawodzińskiego pokazuje, że życie podlega autokreacji. Jak w "Matriksie": wszystko jest możliwe. Określamy siebie, budując relacje z innymi. Nawet z Manią, która w interpretacji Matyldy Paszczenko macha tylko zamszową torebeczką i uśmiecha się niewinnie i słodko.
Jeden pomysł Zawodzińskiego wydaje się przedobrzony. Do roli dworu Henryka, który strącił ojca z tronu, reżyser zaangażował statystów, nagie kobiety i mężczyzn. Siedzą po bokach sceny w aparatach tlenowych; wenflony podłączone do ich żył wysysają z nich życie. Równie wymowne byłyby manekiny. A nawet ich brak: jednocześnie Zawodziński zredukował kwestie dworu do bezpłciowej postaci Kanclerza Szambelana (Bogusława Pawelec).