Potęga średniości
Teatr bez światopoglądu, jakiegokolwiek, byle wyrazistego, nie wart jest uwagi. A może i istnienia.
Wychodzić naprzeciw - cóż za piękny zwrot rodem z nowomowy. W niewielkich miastach, na prowincji, w których jest tylko jeden teatr, od lat, nieodmiennie, wychodzi on naprzeciw. Naprzeciw gustom, potrzebom, przyzwyczajeniom publiczności. W PRL-u wychodził jeszcze na przeciw oczekiwaniom władzy. Owe gusta, potrzeby, przyzwyczajenia określane są z reguły przez dyrektora artystycznego (!) lub kierownika organizacji widowni. Niekiedy dookreślenie wspomagają amatorskie ankiety - na profesjonalne badania opinii społecznej nie ma pieniędzy. Wniosek jest nieodparcie słuszny: publiczność jest różna! Konstatację taką bez wielkiej szkody potłuc można o kant kuli wróżki. Głęboko trafne spostrzeżenie o zróżnicowanej widowni wymaga jednego uzupełnienia. Chodzi o publiczność potencjalną, ta rzeczywista - mniej lub bardziej dobrowolnie bywająca w teatrze - jest bardzo określona. Młodzież licealna i starszych klas szkół podstawowych. Głównie dla niej realizuje się bliższą i dalszą klasykę, ilustruje literaturę na poziomie wyższym niż bryk, w formie atrakcyjniejszej niż lektura. Ponadto - podobno - czym skorupka za młodu nasiąknie, tym w dojrzałości trąci. Ale nasiąka niemrawo. W dobie potężnej presji telewideosatelitamej taka idea upowszechniania literatury i teatru jest anachronizmem. Bez skuteczności. Kaganek oświaty i płomyk sztuki - to tylko mit. Mit, którego teatry kurczowo się trzymają. Różnorodność repertuarowa i równie zróżnicowany konwencjonalizm realizacji tworzą obraz teatru eklektycznego, niekiedy zwanego różnobarwnym. Bywa i tak, że teatr realizuje wyłącznie przyzwoite przedstawienia, a jednocześnie jest nijaki, bez charakteru. Jest, ale prawie go nie ma. To efekt podniesienia eklektyzmu do rangi cnoty.
Dwa lata temu olsztyński Teatr im. Stefana Jaracza wystawił "Mszę za miasto Arras" Andrzeja {#au#594}Szczypiorskiego{/#} i Janusza Kijowskiego (reżyseria). Siłą spektaklu była problematyka - nietolerancja, mechanizmy nakręcania spirali nienawiści. Było to przedstawienie ważne, moim zdaniem - mimo niedoskonałości - wybitne. W Olsztynie spotkało się z dobrym przyjęciem. Przedstawione na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych zostało zmiażdżone przez stołecznych recenzentów - ich przekonania estetyczne, prawdy i pozy to zupełnie oddzielna opowiastka. Doczekało się przeniesienia do telewizyjnego Teatru Dwójki. Jakkolwiek by patrzeć - sukces. Był znakomity moment, punkt wyjścia do wyrazistego określenia się teatru. I co? I nic. Teatr spokojnie wędruje od przypadku do przypadku, między trochę lepszym i troszkę gorszymi przedstawieniami.
Potęga średniości, bezwyrazowość, brak pasji, świadome unikanie ryzyk; na dziś - jak pokazuje rzeczywistość - wystarcza. Zbyt jednak lubię teatr także prowincjonalny - żebym się nie obawiało jego przyszłość. Bezwzględny administrator może któregoś dnia wykonać na nim finansową egzekucję. To widmo, które zresztą już krążyło, oddalić można wyrazistym światopoglądowym samookreśleniem. Mówieniem czegoś ważnego, a nie opowiadaniem - ilustrowaniem historyjek.
Utopia? Naiwność? Może, ale jeśli artyści nie będą próbowali realizować utopii, marzeń, nie będą artystami, a teatr teatrem. Przydadzą się w całkiem innych pożytecznych zawodach, a sale teatralne zaadaptuje się hurtownie.