XIII Ogólnopolski Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych
Półmetek XIII Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi ocenia Michał Lenarciński w Dzienniku Łódzkim.
Odbywający się w Łodzi XIII Ogólnopolski Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych powoli zbliża się do półmetka. W jego pierwszej części występowali wyłącznie mężczyźni, co pewnie nie spodobałoby się Manueli Gretkowskiej, założycielce i liderce Partii Kobiet, postulującej zachowanie równowagi płci.
W Teatrze Powszechnym, czyli u gospodarza festiwalu, też ta równowaga zachowana nie jest, bo najcięższą pracę wzięli na siebie mężczyźni. To oni głównie pracują ponad siły, co podczas takiego teatralnego przedsięwzięcia, jakim jest festiwal - jest zupełnie naturalne. Pracownicy techniczni sceny niemal bez przerwy montują i demontują dekoracje, to znów widownię. Bo "Powszechny", jako jedyny łódzki teatr bez małej sceny, podczas imprezy prezentuje również przedstawienia gdzie indziej grane w maleńkiej przestrzeni. Taka jakaś moda teatralna się zrobiła, że większość realizacji stawia się dziś kameralnie.
No więc w "Powszechnym", aby grać takie spektakle, buduje się widownię na scenie. Dobrze, gdy widownia na scenie służyć może kilku następującym po sobie przedstawieniom (trzeba też pamiętać o próbach), gorzej, kiedy na przemian trzeba konstrukcję wznosić i rozbierać.
A tu przedstawienia niełatwe. Pozornie proste "Moyo Mickybo": dwaj aktorzy na pustej scenie, to w rzeczywistości konieczność usunięcia kulis i wszystkiego, co teatr w nich skrywa przed okiem widzów. Do "Czekając na Godota" światła ustawiano prawie całą noc. A przed nami "Transfer": do teatru już zwieziono ciężarówkami tony ziemi, która pokryje scenę. I "Wojna na trzecim piętrze", gdzie dużo pracy będą mieli pirotechnicy.
I tak, jak Ewie Pilawskiej, dyrektor festiwalu, sekundować wypada przez cały sezon, gdy wybiera dla łodzian to, co najlepsze w krajowym repertuarze, tak teraz nisko skłonić się wypada przed wszystkimi pracownikami sceny, coraz rzadziej nazywanymi w teatrze maszynistami.
Dla widzów sercem festiwalu są gwiazdy. Te już były i jeszcze będą: Zamachowski, Ostałowska, Malajkat, Janda, Trela. Aktorzy nie mają specjalnych wymagań, nie grymaszą, przeciwnie, chętnie zamieszkują w skromnym hotelu urzędu miasta. I chętnie w Łodzi występują. Nie wszyscy jednak z identycznym powodzeniem, jak np. Guy Masterson.
Ten brytyjsko-amerykański aktor z rodowodem włoskim (urodził się jako Mastroiani i jest bratankiem wielkiego aktora) przywiózł do Łodzi monodram "Pod mlecznym lasem" i własnoręcznie go wykonał. Tekst noblisty Dylana Thomasa, napisany w zamyśle jako słuchowisko, aż roi się od wyszukanych stylistycznie ozdób, a przy tym jest inspiracją wyobraźni, a zarazem precyzyjnym portretem małej społeczności. Finezja i czar. W wydaniu Mastersona rzecz była dla mnie nie do przyjęcia. Tautologicznego aktorstwa (gra się to, co się mówi) nie znoszę, bo uważam, że po pierwsze, obraża widzów, a po drugie, jest prowincjonalne i prostackie. A Masterson, jak o mówił ptaszku, to machał rękami, jak o śwince, to chrumkał, jak przedstawiał dialog kobiet rysował go dwoma schematami, a odgrywając pensjonarkę, brał buzię w ciup i rączki w małdrzyk. Strach pomyśleć, co by się działo, gdyby przyszło mu zagrać helikopter. Skonfundowany, po niespełna półgodzinie, salwowałem się ucieczką.
Na tle Mastersona pięknie wypadli dwaj nieznani aktorzy ze szczecińskiego Teatru Krypta: Grzegorz Falkowski i Paweł Niczewski. Na warsztat wzięli tekst Owena McCafferty'ego "Moyo Mickybo". To skondensowana opowieść o dzieciństwie (bo nie o dorastaniu) dwóch irlandzkich chłopców Moyo i Mickybo. Domyślać się wolno, że jeden z nich jest katolikiem, a drugi protestantem. W ich życiu wyznanie nie ma znaczenia, jednak przypomni o sobie w najbardziej dramatyczny sposób, gdy zginie ojciec jednego z chłopaków. Falkowski i Niczewski odgrywają kilkanaście ról w jawnej opozycji do Mastersona, bazując na inteligencji widzów i własnych umiejętnościach warsztatowych, umiejętnie łącząc je ze szczerością wypowiedzi, co w tym przypadku jest ujmujące. Bo przecież każde dobre przedstawienie musi być prawdziwe, a takie, którego bohaterami są dzieci, mające nas dorosłych czegoś nauczyć, prawdziwe i szczere musi być w dwójnasób.
Nie jestem admiratorem tekstu, który chwilami raził mnie naiwnością (nie chodzi o naiwność bohaterów) i nie najsilniejszym umocowaniem na scenie. Jednak wykonanie "Moyo Mickybo" było tak znakomite, że wizyta w teatrze stała się niekłamaną przyjemnością. Brawo chłopaki.