Artykuły

Miłość poprawiona

"Miłością na Krymie" w Narodowym wypada się zachwycać.

Są takie przedstawienia, które uchodzi adorować. Bo wyszły spod ręki teatralnego autorytetu. Bo wieńczą pewne poszukiwania. Tak właśnie jest z "Miłością na Krymie". Od kilku lat Jerzy Jarocki kontynuuje cykl przedstawień, które nazywa "pożegnaniami". To próby podsumowania wieloletnich zmagań z Witkacym, Gombrowiczem, wreszcie Mrożkiem. Spektakl w Narodowym to powrót Jarockiego do tekstu, który na skutek perturbacji z autorem nie został zrealizowany w 1994 roku.

Uwielbiałem kiedyś tę sztukę, przy pełnej świadomości jej błędów konstrukcyjnych. Po obecnej premierze muszę przyznać, że czas jest bezlitosny wobec naszych niegdysiejszych fascynacji. Jarocki też to przyznaje. Jawnie już dziś drwi z zaleceń autora niepozwałającego przed laty na żadne reżyserskie ingerencje (Zachedryński, słuchając Tatiany odczytującej owe słynne 10 punktów Mrożka, dziwi się, kto mógł napisać takie "bzdury").

Począwszy od drugiej odsłony, Jarocki zaczyna poprawiać sztukę. Tnie niektóre dowcipy, zmienia wymowę trzeciego aktu, dopisuje swoje teksty, wprowadza potrzebne mu do intelektualnego wywodu postaci (Lenin Jerzego Radziwiłowicza). Z każdą sceną staje się jasne, ile autor na nierozsądnym zakazie wymierzonym kiedyś w Jarockiego stracił. Ale reżyserowi nie chodzi o rewanż. Bardziej interesuje go zmiana naszego stosunku do XX wieku, Rosji, drogi, jaka była udziałem nie tylko rosyjskiej Inteligencji.

Otwiera każdy akt innym teatrem i innym przesłaniem. Jeśli akt pierwszy, "czechowopodobny", jest o miłości niemożliwej, drugi nepowsko-farsowy o skurwieniu artysty, trzeci musi być o szaleństwie współczesności. Jan Frycz świetnie gra Zachedryńskiego, z początku poetę-komunistycznego czynownika, na koniec ekszeka wypuszczonego z łagru o 30 lat za późno. Anna Seniuk i Janusz Gajos precyzyjnie prowadzą przemianę cwanego małżeństwa Czelcowów, którzy potrafią odnaleźć się w każdych okolicznościach.

Wydaje się mimo wszystko, że zadowoleni z dobrej formy mistrza widzimy w tym spektaklu więcej, niż w nim jest. Mariusz Bonaszewski (Wolf) tylko błaznuje i rezonuje. Bezradna jest w roli Tatiany Małgorzata Kożuchowska. Co dziwi, bo w "Błądzeniu" i "Kosmosie" Jarocki rozumiał się z nią doskonale. Może przyczyniła się do tego przestrzeń zakomponowana przez Juka-Kowarskiego. Pierwszy raz od bardzo dawna mam wątpliwości co do słuszności jego dekoracji. Ogromna scena Narodowego sprawia, że gubią się gdzieś emocje, a widzowi zostaje tylko partytura ruchów i gestów maleńkich ludzików.

"Miłość na Krymie" ma cechy popisu mistrzowskiego. Ale takiego na siłę, z zaciśniętymi zębami i z uporczywą myślą w głowie: "Ile by w tym dramacie mogło być mądrości, gdyby rzeczywiście było!".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji