Artykuły

Wielki tort z blinów i samotności

"Walentynki" w reż. Pawła Szumca w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Łukasz Maciejewski w Dzienniku.

"Walentynki" Iwana Wyrypajewa w krakowskim Teatrze Ludowym to przestroga, że: "Kochać nie warto, lubić nie warto / Jedno, co warto - upić się warto". Tak po rosyjsku, z przytupem.

Ten Walenty nie był święty. Od 20 lat nie żyje. Zostały po nim wspomnienia i wspominające go kobiety. Walentyna 14 lutego 2012 roku tradycyjnie obchodzi urodziny. Tym razem 60. Jak zwykle nikt nie przyjdzie z życzeniami. Poza Katią - pijaczką, współlokatorką, jej jedynym wrogiem i przyjacielem. Kiedyś Katia mniej piła. Jeździła pociągami wte i we-wte, kasowała bilety i kochała Walentego. Życie im się poplątało, powietrze uciekło z balonika, który Wala ciągle trzyma w dłoni. Balonik jest niebieski, ale wspomnienia czarne Walenty ożenił się z Katią, nie z Walą. Tak wyszło. Walentyna została jego kochanką. Tak wyszło. Teraz kobiety mieszkają razem. Za ciasno im we dwie. W odkładającym się latami, podrasowanym alkoholem impecie nie zauważyły, kiedy ich dawna nienawiść zamieniła się w przyjaźń.

Spektakl Pawła Szumca jest delikatny. Rosyjska czarnucha - tak silnie obecna w dramacie Wyrypajewa - została złagodzona tęsknotą. Za ubiegłym wiekiem, o którym kilkakrotnie wspomina Walentyna. Bo zawsze będzie przecież jakiś "ubiegły wiek". To był wspaniały czas, kiedy można było jeszcze pisać (nie esemesować) o miłości, a tęsknota za Moskwą mityczną stawała się tęsknotą za każdą krainą lat dziecięcych. Jeśli nawet u Szumca pojawia się groteska - choćby Gorbaczow zaklęty w wańkę-wstańkę - to nie jest tanim szyderstwem, raczej pochyleniem się nad losami kraju i świata, który i tak zawsze przegrywa z perspektywą osobistą, ludzką i prywatną. Bo w mieszkaniu Walentyny nie ma Gorbaczowa, Lenina i konduktorek, jest tylko natrętna sąsiadka 60-let-niej tęsknoty: samotność. Katia znalazła substytut. Upija się codziennie. Zapija do granic śmieszności. Po rusku, z desperacją. Walentyna jest trzeźwa. Udaje silną, chociaż jest bezradna. Maja Barełkowska zagrała w tym przedstawieniu swoją najlepszą rolę. Wchodzi na scenę ze zdziwionym uśmiechem i zwraca się prosto do widzów. Jej uśmiech powraca nieustannie. Ale nie jest naiwny, tylko ironiczny i bezwzględny.

Barełkowska w Walentynie zawarła jakiś osobisty żal do losu: o wielkie role, których nie zagrała. Bo tak się ułożył jej los. Zawodowy los, indywidualne walentynki. Aktorka, którą pamiętamy przede wszystkim z "Dekalogu" Kieślowskiego, uśmiecha się dzisiaj smutno. I czeka. Jak jej bohaterka.

Krakowskie "Walentynki" to kolejna - po wersji łódzkiej, warszawskiej, katowickiej i częstochowskiej - inscenizacja tekstu Wyrypajewa, który z kolei wiele zawdzięcza sztuce Michaiła Roszczina "Walentyn i Walentyna". Wersja bardzo udana. Paweł Szumiec po prostu zaufał inteligencji tekstu. I wygrał. Niby jest jak jest: Walentyna siedzi z Katią, jedzą obrzydliwy tort z blinów i wspominają. Że był kiedyś jakiś mężczyzna, mięczak, i były konkurentki do jego ręki. Odważne i piękne. On jednak umarł, one żyją. Młoda, śliczna Katia - bardzo dobra Patrycja Durska -jest dzisiaj siwa i nosi grube rajstopy (Jagoda Pietruszkówna). To, co dobre, już było. Dawno temu było. Zostały stare piosenki, wielki, biały parasol i jedna strzelba z dwoma nabojami. Na szczęście to ślepaki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji