Confiteor
Monika Strzępka poszła do opery. Bardzom ciekaw, czy wybiorą się tam w ślad jej akolici, wierni widzowie, zwykle nieopuszczający żadnego przedsięwzięcia „wściekłego duetu", jak ich z Pawłem Demirskim nieco bezmyślnie od lat etykietowano.
Funkcjonowanie w bańkach informacyjno- towarzyskich stało się opisem naszych czasów, mocno już banalniejącym. Zalew informacji, zdarzeń, wrażeń jest nie do ogarnięcia, oswajamy sobie wycinek rzeczywistości i w nim tkwimy, mimowiednie zapominając o innych wycinkach. To zapewne nieuchronność dziejowa — ale i świetny wykręt. Zwolnienie z obowiązku ciekawości, uważności, wychylania się poza bańkę. Słuchamy piosenek, które znamy, czytamy tych, którzy nam powiedzą to, co zawsze, no, może z maleńkim wsadem nowości. Chodzimy do teatru, który już polubiliśmy, resztę ignorując. Dotyczy to nawet zawodowych widzów, czyli recenzentów. Komentator stołecznego dziennika opisuje kolejne przedstawienia jednej reżyserki w różnych miastach Polski — a jak mu czas pozwoli, to wpadnie i do innych teatrów. Inny opiniodawca chadza tylko do Narodowego; pozostałych scen, jak mawiała warszawska ulica, nie uważa.
Aliści bańkowość ma i gorsze skutki: petryfikuje etykietki. Nie tylko podziwiamy tych, których znamy; podziwiamy ich tylko takich, jakich znamy. Jacy nam tkwią gotowi we łbach. Co wyklucza najwartościowszy wariant odbioru dzieł sztuki i cudzych myśli: patrzenie, jak twórcy biorą się za coś nowego, jak szukają siebie w nieoczekiwanych miejscach, jak włażą w niechodzone ścieżki, mówiąc odbiorcom: chodźcie za mną. Gdzie leziecie, po co — słyszą w odpowiedzi — odbiło wam? Nie, nie wierzę, że widzowie Tęczowej trybuny, Triumfu woli czy serialu Artyści pomkną do Opery Krakowskiej zobaczyć, co tam zmajstrowała ich ulubienica — choć byłoby to tak naturalne i oczywiste! Prędzej założą sobie z góry, że operowa Strzępka z pewnością zdradziła ich Strzępkę — tę, którą poznali, oswoili i która pozostaje w ich bańce jedyną właściwą.
Monika Strzępka poszła do opery wystawić Joannę d’Arc na stosie Arthura Honeggera. Krótki jak na ten gatunek (i jak na Strzępkę), półtoragodzinny utwór, wpół drogi między operą a oratorium, z rozbudowanym aparatem wykonawczym (wielka orkiestra i chór), za to z dość statyczną akcją. Napisany osiemdziesiąt pięć lat temu.
Inscenizatorka przygotowała się starannie. Zrobiła coś w rodzaju przedbiegu: ze studentami krakowskiej Akademii Sztuk Teatralnych wystawiła Świętą Joannę, jeszcze dawniejszy (1924) dramat pisarza, który na polskich scenach nieobecny jest od lat, Georgea Bernarda Shawa. I nie potraktowała go obcesowo. Owszem, z pomocą jednego z wykonawców, Michała Czyża, pounowocześniała i pobrutalizowała przekład Floriana Sobieniowskiego. Owszem, umieściła opowieść w jakiejś noclegowni czy squacie, którego mieszkańcy wchodzą (wymiennie) w postacie z XV wieku, jakby fundowali sobie fabularną grę, a w telewizorze leci sklejka wiadomości: Trump, pożary, zamieszki. Pozostała jednak lojalna i wobec narracji retorycznego dramatu, i wobec jego sensów. Niczego nie zagęszczała, nie podważała, nie brała w nawias. Najwyraźniej nie bała się czegoś, przed czym drży współczesny teatr: naiwności.
Opowiedziała o prostej dziewczynie owładniętej ekstatyczną misją ratowania kraju, rodaków, wiary, stającej naprzeciw poukładanego, oportunistycznego i kunktatorskiego świata. Który oczywiście witał ją z kpiną, z politowaniem, traktował wyniośle i z buta — po czym w kolejnych odsłonach ulegał, kapitulował, poddawał się czystej sile jej determinacji. Tak było w pierwszej części, tej prowadzącej do wariackiej, zwycięskiej odsieczy dla Orleanu obleganego przez Anglików. W drugiej, kiedy świat wziął się już w garść i zawlókł przywódczynię przed trybunał inkwizycji, niemal wszyscy chcieli ją ratować od stosu — podpowiadając fałszywe pokajanie i zgodę na więzienie. Od czego dziewczyna się nie odżegnywała, była człowiekiem, nie świętą z hagiografii, chciała żyć. Nie za tę cenę jednak.
Młodzi aktorzy dostali do szkicowania portreciki postaw z życia: kompromisów, tchórzostw, cynizmu, histerii, narcyzmu. To jednak miało być tylko tłem. Bodaj nigdy w teatrze tej reżyserki sympatia nie została tak manifestacyjnie przechylona na stronę jednej postaci. Natchnionej prostaczki wzmacniającej wypowiedzi gwarowym „no nie?", spontanicznej, nie kalkulującej, szczerej niekiedy dość niebezpiecznie (przy przemowie „Francja dla Francuzów, Anglia dla Anglików" lekki dreszczyk chodził po karku). Rozsadzającej scenę. Święta co prawda raczej protestancka niż katolicka, ale zawsze święta. Słyszy rzeczywiście swoje niebiańskie głosy i jest im posłuszna. Jest wielka w swojej moralnej sile, czysta i niezachwiana. Potraktowana jest bez cienia szyderstwa, z pełnym szacunkiem. „Przerasta swoją epokę, z trudem mieści się w naszej" — pisał o bohaterce Shawa Jan Kott. I pytał: „czyżby sceptyczny racjonalista nagle stał się wierzącym?". No tak, współcześni GBS, socjalisty zwanego Wielkim Kpiarzem, byli afirmatywnym i w jakimś sensie konfesyjnym tonem Świętej Joanny niebotycznie zszokowani. Nam się dziś trochę bliźniaczego zdziwienia też należy, nieprawdaż?
Operowa wersja opowieści o Darczance jest oczywiście inna, liryczna. Chóry wyrzucone zostały na balkony, co dało muzyce Honeggera piękny głęboki dźwięk (przynajmniej mnie siedzącemu wysoko w balkonowej loży). Na scenie jest zima, sina, jakby świtowa poświata, śnieg oprószający truchło czerwonego samochodu, napis „Winter is coming" nieco z innej bajki. I gromada dorosło-dziecięca okutana w tanie kurtki, trochę jak z interwencyjnego reportażu, a trochę jak z holenderskiego malarstwa. Na środku płonie stos telewizorów, smażą się na nim różne twarze. Pośród tej gromady rodzi się Joanna, półnaga w białej bieliźnie, rozpalona, niepodległa zimie. Dręczona przez nienawistników, dewotów (wspaniała etiuda Elżbiety Karkoszki w jednej z aktorskich ról tej opery), sądzona przez sugestywnego zakonnika o znaczącym imieniu Porcus, Świnia (mocny tenor Jarosława Bieleckiego), trafia na koniec pod opiekę Madonny, pod jej znany z kapliczek obszerny, błękitny płaszcz. Ale biała święta (w tej roli skupiona, przyciągająca uwagę Marianna Linde, jeszcze studentka) w finale zejdzie ze sceny sama. Bo i o jej samotności wśród śniącej o niej gromady jest ta opowieść.
♦
„Jednego byłam pewna, rozpoczynając pracę nad Honeggerem: nie chcę robić przedstawienia o dziewczynie, która komunikuje się ze światem, skromnie spuszczając oczy" — mówiła reżyserka w wywiadzie. — „Bo z tym w pracy ze studentami było nam najtrudniej. Niby w tekście zapisana jest charyzmatyczna młoda kobieta, ale «narzut kulturowy», który nam organizuje rzeczywistość, każe jednak świętość utożsamiać z podległością. [...] Możesz zakwestionować cały istniejący porządek, możesz wrzucić bombę w system — ale jednak bycie świętą kościoła katolickiego zobowiązuje".
Chwała Bogu, że Monika Strzępka przynajmniej zdaje sobie sprawę, iż to oczywiście więcej mówi o nas i naszej „salce katechetycznej”, w której tkwimy, niż o Joannie. Owszem, mówi i to jak! Daje przerażające świadectwo spustoszeń, jakich dokonała katecheza współczesnego durnego klechistanu, a i tempa, w jakim to się stało. Ni z tego ni z owego współczesnym młodym, młodomłodym i średniomłodym inteligentom przychodzi odkrywać ze zdumieniem, że kultura chrześcijańskiej Europy pełna jest malarskich, literackich, filozoficznych świadectw niepodległości czynów i postaw. Rozdzierających zmagań z wiarą i zwątpieniem, zderzeń pokory i buntu, aksjologicznych wyborów, w których wywodzony z ewangelii system wartości jest poniewierany przez życiowe sprawdziany, triumfuje lub ponosi klęskę. Chwilę temu było to oczywiste dla wierzących i dla niewierzących, ale funkcjonujących w kręgu tej kultury. Trzeba dziś to tłumaczyć od początku? Żeby daleko nie szukać, o Joannie D’Arc pisali Wolter, Friedrich Schiller, Anatol France, G.B. Shaw, a niemal równolegle z nim Bertolt Brecht i nie było to pisanie kościółkowe. Katolicka święta, pożyteczna jako obiekt kultu, a za życia wręcz prosząca się o stos, była i jest intelektualnym pretekstem do ukazywania cynicznych mechanizmów świata, gorzkich paradoksów, nieuleczalnych pułapek. I co, naprawdę to wszystko ów, jak mówi Strzępka, narzuj kulturowy sprowadził w nowostrojonych umysłach do wymiaru obrazka z książeczek do nabożeństwa?!
Na wolnym, żywym rynku intelektualnym odorek salki katechetycznej tudzież stęchłe zapaszki z nauk innych kaznodziejów łatwo by się, wolno sądzić, wywietrzyły. W bańkach pójdzie gorzej.