Artykuły

Chudy artysta wita się z reżymem

Wieki całe nie widziałem takiej scenografii. Tak starannie odrobionej, niczym kopia starego zdjęcia. Pracownie Teatru Nowego pod kierunkiem Tomasza Walesiaka zbudowały replikę poznańskie­go dwupoziomowego mieszkania z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku. Z solidnymi ścianami, kredensami, elipsoidalnym stołem, z masywny­mi schodkami na piętro. Z niepasującym do mieszczańskich sprzętów piecykiem typu koza — i z masywnym portretem towarzysza Stalina. Lokal przedstawiał siedzibę oddziału Związku Literatów, pokój na górze zajmował był prezes, Wojciech Bąk, uznany poeta. Za chwilę miał zostać wywleczony z tego gniazdka wprost do psychiatryka, zaświad­czając swoim przykładem proceder miażdżenia niepokornych artystów przez walec epoki.

Odwykliśmy od takich scenerii, dosłownych, drobiazgowych, słabo otwierających się na uogól­nienia czy metafory; bywalcy nowego teatru pewnie wzruszyli ramionami. A mnie się zdaje, że wszystko najciekawsze kryło się właśnie w tym obrazie, do którego opisu najlepiej pasuje zapo­mniany z kretesem przymiotnik realistyczny.

Sama opowieść o losach Wojciecha Bąka wypa­dła pospiesznie i — jakkolwiek źle to brzmi wobec rzeczywistych prześladowań — standardowo. Pisał nieprawomyślne wiersze i odezwy, zadenuncjowali go konfratrzy po piórze. Trafił do zakładu zamknię­tego. Badał go, a właściwie po ubecku przesłuchiwał doktor Jan Barańczak, co mogło natchnąć twórców myślą wpuszczenia do spektaklu jego syna jako komentatora i ekspianta. I Stanisław Barańczak (Mateusz Ławrynowicz) miał surrealistyczne wej­ście, wyłaniając się z trąbką w dłoni z… klozetu prezesa. Aliści o gospodarzu dano mu do mówienia głównie komunały typu „dzięki panu byłem mocniej­szy". A potem oglądaliśmy dokrętki, gdy poeta, ofiar­nie grany przez Dariusza Pieroga, gania po Placu Wolności i zaczepia ludzi w ławkach płomiennymi przemowami. Łatwizna schematu (szalony artysta versus przemoc lub obojętność) miała prawo iryto­wać; poznańscy krytycy z lubością wzięli się za przy­pominanie, że z Bąkiem, jego wariackimi postęp­kami, poglądami i konfliktem ze środowiskiem nie było wcale ani tak prosto, ani jednoznacznie.

Ale przecież autorzy widowiska też mieli tego świadomość. Grzesząc uproszczeniami w jednej warstwie, odpracowywali je precyzją i czułością obserwacji w innych sekwencjach, tych bez współ­czesnych filmików i członków KOR-u z trąbką.

Patrząc na literatów schodzących się na związ­kowe zebranie, miałem nieodparte wrażenie, że Marcin Kącki, świetny reportażysta, pisze właśnie, wraz z reżyserką Anetą Groszyńską i z aktorami historyczno-środowiskowy portret zbiorowy dla „Dużego Formatu”. Zgodny z obowiązującymi w tym gatunku zasadami: nie oceniać, nie potę­piać, pokazywać w dobrym i złym, w godnym i śmiesznym, miłym i żałosnym. Empatycznie, acz bez rozgrzeszania. I z tłem. A w tle odmalowano powojenny Poznań, w którym nie za bardzo jest gdzie mieszkać i za co żyć. W którym służbowe mieszkanko jest oskomą dla każdego, choćby dla pisarki, która poobozowe traumy musi tłumić w ciasnej komunałce. A inny chudy literat przyłazi przed zebraniem sępić cukier u gospodyni lokalu. Ta zaś wspaniała proletariuszka (Maria Rybarczyk) ofiarowuje książkowemu bractwu swą życiową zaradność, bo sama amatorsko pisze i chce się dostać do związku. Ale się nie dostanie, ponieważ zapasy wyższości klanowej literaci mają niewyczerpane, choć w kieszeniach pusto.

I gdy przychodzi wieść, że zabierają im gaze­tę — a zabierają, bo prezes Bąk, nikomu nic nie mówiąc, walnął tam wolnościowy wstępniak — ból przy stole ma pozaideową, przyziemną przyczynę: szlag trafił jedną z rozpaczliwie rzadkich okazji zarobienia pieniędzy za twórczość. Odtąd będzie­my przyglądać się powolnemu dojrzewaniu inte­ligenckich głów do łajdactwa, do sprokurowania owego donosu, w wyniku którego Wojciech Bąk trafi do czubków. Dojrzewaniu w półsłówkach, mruknięciach, zamilknięciach, głuszeniu wątpli­wości. W usprawiedliwiającej nadziei, że coś się przez to poprawi. Płonnej. Mieszkanko na piętrze i tak przypadnie najgorliwszemu, który ściągnie na zebranie żonę, by domowym ciastem i przymilnością skokietowała wysłannika ze stolicy decydu­jącego o przydziale. Żałosne? Ale ona naprawdę jest w ciąży, oni naprawdę nie mają gdzie mieszkać i naprawdę nie mają jak uczciwie zdobyć tego lokum. Miły reżymowi donos podpiszą wszyscy. I cisi, i krzykacze, i starsi panowie przedwojenni, zasiadający przy bocznym stoliku, zdystansowani wobec nowej rzeczywistości. Podpiszą, najwyżej z grymasem odrazy i niesmaku.

Jeszcze słowo o owym towarzyszu ze stolicy bez­błędnie szkicowanym przez Ildefonsa Stachowiaka. Facet z teczuszką, w okularach, z tłustą fryzurą — ale nie karykatura komunistycznego biurokraty, śmiesz­na i rozbrojona. Facet z uśmiechem, w którym nie ma sympatii. Ktoś, kto znalazł przyjemność w takim cedzeniu pustych słów, że wygląda, jakby pod nimi coś się kryło. Jakieś podejrzenie, jakaś insynuacja. To działa: rozmówcy peszą się, plączą, gubią resztki pewności siebie, a przy okazji plotą głupstwa, które przydadzą się do rozgrywania innych trzęsących portkami towarzyszy. To nawet nie musi być ubec­kie, facet niekoniecznie jest kimś ważnym w służ­bach czy w hierarchii literatów posłusznych. Być może jest po prostu aparatczykiem, jednym z tych, którzy utrzymują porządek w państwie, kontrolują, co trzeba, dbają, żeby pokorni otrzymali swoją por­cję strachu i niepewności, a niepokorni dostali po łbie — najlepiej wprost od pokornych, choćby w for­mie donosu, bo to doskonale petryfikuje pożądane stosunki społeczne.

Mówił nam kto ostatnio takie rzeczy w teatrze? Nie pamiętam. Opowieści historyczne bądź bio­graficzne, których powstaje sporo, wkładane są z miejsca w generalizujące i ujednoznaczniające szablony: ma być powiedziane dużymi literami, na czym się zasadza konflikt, kto jest dobry, kto zły, i co jest do udowodnienia. I portret Bąka z poznańskiego spektaklu też się w takim szablonie mieści. Więc paradoksalnie Krzycz. Byle ciszej jest rzadkim przypadkiem hybrydy: jeden teatr chowa się w drugim. Za fasadą nowoczesnego widowiska z nieciągłością fabuły, anachronizmami, groteską, kryje się spektakl ostentacyjnie tradycyjny od stro­ny konwencji, w którym sięga się po realistyczne środki, w którym, horribile dictu, portretuje się ludzi, ignorując to, co teatrologia nazywa kry­zysem reprezentacji. Gra się ludzi wprost, bez dystansu — z ich ambicjami, dołowaniami, morzem kompleksów i lęków, kompromitacjami, z ich walką o przyzwoitość, raczej przegrywaną, ale przecież podejmowaną, i to nie od wielkiego dzwo­nu. Patrzyłem na ten niemodny teatr z sympatią, wiedząc przy tym, że ów wizerunek wspólnoty chudych literatów skutecznie wciąganej w obję­cia reżymu bez zamykania w wariatkowie nie jest nawet jakoś specjalnie odkrywczy czy oryginalny.

Jest po prostu przenikliwie zobaczony. A takie­go patrzenia na bliźnich, bez uprzedzeń, protekcjonalności, pochopnych ocen — potwornie dziś brak. Zgubiliśmy to spojrzenie i w teatrze, i poza teatrem. Umiemy tylko szeroko otwierać zdziwio­ne oczęta, gdy życie społeczne kręci nam kolejne nieoczekiwane piruety.

***

Powie ktoś, że to prehistoria. Że z losów poznańskich pisarzy sprzed siedemdziesięciu lat nikt się dziś niczego nie dowie. Żadnego mecha­nizmu nie rozpozna. Na pewno?

Sytuacja bytowa dzisiejszych ludzi sceny, zwłaszcza młodych i zwłaszcza bezetatowych, jest tragiczna: literalnie nie mają za co żyć. Sprawił to koronawirus, który wstrzymał występy, a więc i honoraria. Ale fala niezadowolenia wzbiera­ła na zapleczu teatrów grubo wcześniej. Miała wewnętrzny charakter: narzekano na kominy pła­cowe uznanych reżyserów przy groszowych gażach plebsu. Złość się wciąż kumuluje.

Absolutna większość polskich teatrów żyje z publicznych pieniędzy. Przez dekady rządów liberałów mówiło się o wprowadzeniu dodatko­wych mechanizmów finansowania (podatkowe odpisy), na mówieniu się skończyło, wszyscy uzna­li, że dobrze jest jak jest. Większość scen pozostaje w gestii samorządów obu szczebli, większość miej­skich samorządów pozostaje wciąż we władaniu liberałów, ale partia rządząca zdobywa nowe przy­czółki (i od razu robi się tam źle, na przykład co do obsadzania dyrekcji), a i Ministerstwo Kultury proponuje tu i ówdzie współprowadzenie instytu­cji, powiązane oczywiście ze współdecydowaniem.

I teraz proszę wykreować sobie przed oczami obrazek z przyszłości; niech będzie równie reali­styczny jak u Kąckiego i Groszyńskiej. Oto próba w pewnym teatrze zostaje przerwana: przyszła wieść, że samorząd obniżył dotację. Uzasadniając to kryzysem, ale tajemnicą poliszynela jest niechęć władzy co do działań dyrektora: repertuaru, współ­pracowników. Obcięli pieniądze, przygotowywa­ną sztukę trzeba zawiesić. Aktorzy etatowi, którzy mają pensję w wysokości najniższej krajowej plus honorarium za każde wyjście na scenę, nie zoba­czą w portfelu tego, co miał im dać nowy tytuł. Doangażowani stracą cały zarobek. Wszyscy sie­dzą w milczeniu. Nikt nie wypowiada robaczywej myśli, która lęgnie im się w głowach i która prędzej czy później wypełznie na świat.

Nie chcę dalej oglądać tej sceny.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji