Artykuły

O naszym Ludwiku

Z końcem października zmarł w Paryżu „nasz" Ludwik Flaszen, związany nie tylko z redakcją „Odry", ale także z mieszkaniami kilkorga z nas, bo więzi te z nim nie ustały, nawet wtedy, kiedy Grotowski zagarnął na własność jego cięte, traf­ne i zawsze wnoszące świeżość spojrzenia na ten nasz świat pióro. Nie ustały też, kiedy po śmierci Grotowskiego wyprowadził teatr, który był ich wspólnym dziełem, do Francji, ale nie zatrza­skiwał furtek z Wrocławiem, firmował zgodę na to, żeby tu działał nadal Instytut Grotowskiego, jeszcze tu do nas przyjeżdżał, jeszcze gadaliśmy z nim i nie mogliśmy się z nim nagadać do woli. A poznałam go w Opolu. Lech Terlecki związany z pismem (i generacją) „Współczesność" namówił mnie, żebym z nim pojechała na spektakl Teatru Trzynastu Rzędów w Opolu, który wystawiał Kordiana w psychiatryku! Na miejscu okazało się, że to wcale nie jest epatowanie burżujów, tylko niesłychanie odkrywczy i świeży punkt widzenia na losy samego Kordiana i narodu, zrywającego się do nierównej walki z zaborcą. Firmującym teatr — obok Grotowskiego — był Ludwik Flaszen, który należał do głośnej grupy wychowanków Kazimierza Wyki razem z Janem Błońskim, Andrzejem Kijowskim i Konstantym Puzyną — a były to prawdziwe tuzy w środowisku nie tylko UJ, głośno było o nich w całym kraju, spod ich pióra w pismach literackich i publicystycznych, także uczelnianych, sypały się iskry! Tak byli błyskotliwi, odkrywczy, gdy trzeba było — sarka­styczni, ironiczni, prześmiewczy — kiedy to było potrzebne do podmieniania nieznośnej wznio­słości i górnolotnych zdań. Byłam pod wraże­niem. W tym czasie (krótko!) byłam dyrektorem Domu Związków Twórczych w Rynku (tu, gdzie teraz jest OKIS i nasza redakcja). Jednocześnie działałam społecznie w zarządzie wrocławskiego ZLP, w którym działał także Zbyszek Kubikowski (ówczesny naczelny „Odry”), i kiedy on wpadł na pomysł, żeby Teatr Trzynastu Rzędów ściągnąć do Wrocławia, przyłączyłam się do tej inicja­tywy, a kiedy władze wrocławskie zaczęły się wymigiwać, że nie ma dla teatru stosownego miejsca na siedzibę, razem z Kubikowskim — on jako reprezentant wrocławskiego ZLP, ja jako dyrektorka DZT — zaproponowaliśmy teatrowi salę, gdzie odbywały się „Czwartki literackie", oraz pomieszczenia biurowe. Grotowski, jak to Grotowski, natychmiast przemalował naszą salę na czarny kolor i zajmował ją od rana do nocy (ćwiczenia, spektakle), tak że — silą rzeczy — wyprowadziliśmy „Czwartki literackie” ZLP do Klubu Muzyki i Literatury prowadzonego przez Stefana Placka, ale głównym miejscem spotkań pisarzy, aktorów, plastyków, muzy­ków i architektów pozostawał Dom Związków Twórczych — skąd był żabi skok do Uniwersytetu Wrocławskiego, a pomiędzy tymi dwoma przysta­niami znajdowało się ówczesne mieszkanie moje i Feliksa (należało do państwa Cieślikowskich, ale kiedy prof Stefania Skwarczyńska zapropo­nowała Teresie Cieślikowskiej pracę na łódzkim uniwersytecie, zostawili to mieszkanie pod naszą opieką). Nazywaliśmy to mieszkanie tratwą (chwiało się z lekka, na szczęście sufit podpie­rały sosnowe bale, brakowało tylko żagli. Za to w drugim pokoju w kącie brakowało kawałka podłogi, to znaczy ona niby jeszcze była, tylko zwisała z rezygnacją jak dłoń — dając zarazem przejście dla dusznych woni bigosu gotowanego piętro niżej). Mieszkaliśmy przy placu Nankiera w narożnej kamienicy vis-á-vis Urszulanek — obok była wąziutka ulica wiodąca na targowisko, a po jej drugiej stronie, tu, gdzie teraz znajduje się Domek Romański, piętrzyła się ruina kilkupię­trowej kamienicy (jej opis zamieściłam w wier­szu Ucieczka z Egiptu, no i w szóstym rozdziale Ptaków dla myśli, w których Ludwik Flaszen pojawia się jako Misza). To mieszkanie stało się przystanią dla kilkorga zacnych osób, które wystę­pują w tym jednym rozdziale pod zmienionymi zresztą imionami (bo tu na 308 stronach roz­grywa się pewne przesłanie, pewna przypowieść — tym miejscem jest Italia począwszy od ogro­dów Roboli we Florencji po tereny przylegające do Pompejów). Z naszych okien przy Nankiera widywaliśmy bezprizornych, którzy w ciem­nościach ruiny balansowali na chybotliwych deskach… Ten rozdział wrocławski pojawił się pod formą retrospekcji jednego spośród mieszkań­ców, który błąkał się sam po rzymskich ruinach. Tak działo się, kiedy wszystkim było po drodze do Rynku, do Domu Związków Twórczych; mogli zaczepić o Uniwersytet, wgramolić się po scho­dach na tratwę i dobrnąć do pokoiku ogrzewa­nego brykietami palonymi w żelaznym piecyku z rurą, nazywanym kozą, gdzie rozwaliwszy się gdzie bądź, toczono niekończące się rozmowy o wszystkim i niczym. A kiedy z biegiem lat otrzy­maliśmy nasze pierwsze we Wrocławiu własne mieszkanie (blisko kościoła na Kruczej w odle­głości kilkunastu domów, w których mieszkali Flaszenowie, Lukasiewiczowie i Orscy), widy­waliśmy się niemal codziennie raz tu, raz tam. A kiedy (już w stanie wojennym) Flaszenowie zamieszkali w tym samym bloku co Orscy, blisko zajezdni tramwajowej na Ropowicach, a opodal nich — Łukasiewiczowie — wtedy my z Feliksem dojeżdżaliśmy do nich, i w ramach tradycyjnych rytuałów pożegnalnych (a już dobrze nam się kurzyło w czuprynach) wydzieraliśmy się ku uciesze taksówkarzy, śpiewając gromko i unisono: „A kto powie / że Moskale / to są bracia / nas Lechitów / temu pierwszy w łeb wypalę / pod kościołem karmelitów!". Zanosząc przez kilka dni pod zamknięty na głucho Instytut Grotowskiego światełka i stawiając je na progu wiodącym do wspaniałej Czytelni, sporządzonej tu fachowo z księgozbioru Ludwika Flaszena — ujrzałam go śpiewającego wraz z nami donośnym głosem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji