Artykuły

Trauma

Olsztyńska adaptacja uhonorowanego Nagrodą Literacką Nike 2018 eseju Marcina Wichy opowiada o wielkim rozczarowaniu słowem. To zapis swego rodzaju „dziadów", próby pojednania Narratora z Matką i sobą samym.

„Co z tym wszystkim zrobisz?”, „Słowa ich zawiodły. Słowa ich okłamały”. Jeśli miałabym wskazać interpretacyjny klucz do przedstawienia Rzeczy, których nie wyrzuciłem Łukasza Bar­czyka, byłyby nim te dwa zdania. Bo olsztyń­ska adaptacja uhonorowanego Nagrodą Lite­racką Nike 2018 eseju Marcina Wichy opowia­da o wielkim rozczarowaniu słowem. O tym, jak łatwo i umiejętnie — a przy tym paradok­salnie — potrafi ono skazać na zapomnienie. Jak gładko, za pomocą zamkniętych, definiu­jących ostatecznie formułek i fraz, zaciera to, co najistotniejsze, stanowiące sedno poszcze­gólnych istnień i zdarzeń.

Przedstawienie Łukasza Barczyka ogląda­my na Scenie Kameralnej Teatru im. Stefana Jaracza. Na widownię wchodzimy wąskim i ciasnym korytarzem zbudowanym z regałów „na wysoki połysk”, zapełnionych szczelnie dziesiątkami książek. Wrażenie przestrzeni odgrodzonej od reszty świata, uparcie her­metycznej wobec tego, co zewnętrzne, usta­nawia ostentacyjny wręcz ciężar zabudowu­jących scenę mebli. Regałów z książkami bliźniaczych tym, które mijaliśmy, wchodząc na widownię, zasłaniających jeden z boków sceny, a w jej głębi rozdzielonych solidną, połyskującą politurą szafą. Scenografia do przedstawienia (Mirosław „Mietek” Konce­wicz) to również dwa lakierowane biurka ustawione w głębi sceny, zespolone grubym i długim blatem, oraz bordowy turecki dy­wan i ciężka pluszowa leżanka. Wszystko za­topione w mroku rozrzedzonym nieznacznie przez nikłe światło. I tylko jeden element scenografii wyłamuje się z tej ciasnej, ciężkiej masą mebli i rzędami książek, „domowej” kompozycji. To zawieszony nad sceną pragotron, paletowa tablica informacyjna, której podświetlone, obrotowe klapki układają się w trakcie spektaklu w wyrazy — swoiste (pod)tytuły kolejnych fragmentów przedsta­wienia. Pragotron stanowi tu rodzaj znaku. Przypomina o obecności świata zewnętrzne­go, który bohaterowie Barczyka zdają się (za pomocą różnych strategii) nieustannie omijać.

Reżyser zbudował swoje przedstawienie na fragmentach eseju Wichy, na których do­konał właściwie tylko jednej, ale stanowczej i znaczącej redukcji — ze swojej adaptacji wy­kluczył niemal całkowicie postać ojca. W olsz­tyńskim spektaklu w centrum przedstawia­nego świata od początku do końca usytu­owana jest ona, Matka (Irena Telesz-Burczyk). Fizyczna nieobecność postaci w pierw­szych fragmentach przedstawienia w ża­den sposób nie umniejsza wrażenia jej ab­solutnej dominacji — tak w opowieści Nar­ratora (Grzegorz Gromek), jak i w przestrzeni całej scenicznej rzeczywistości.

Fabularnie spektakl Barczyka da się streścić jednym zdaniem — syn, dojrzały mężczyzna, porządkuje przedmioty należące do swojej zmarłej matki. „Kiedyś sądziłem, że ludzi pamiętamy, dopóki możemy ich opisać. Teraz myślę, że jest odwrotnie: są z nami, dopóki nie umiemy tego zrobić” — mówi Narrator w pierwszych scenach przedstawienia. I nie bardzo wie, co począć z pozostawionymi przez zmarłą przedmiotami. Ale zarazem czuje, niemal in­stynktownie, że matowiejące od nieużywania kuchenne narzędzia, książki, niepotrzebne ni­komu „sraty, graty, dupa w kraty”, bezpańskie już duperele i klamoty mówią o Matce więcej niż jakakolwiek (i podjęta przez kogokolwiek) próba opisania jej. Ta nieufność wobec słowa wyłożona zostaje w spektaklu Barczyka bar­dzo szybko. Klapki pragotronu ukazują hasło „Pani Mistrz”, na scenę wkracza pierwsza oso­bowa reprezentacja świata zewnętrznego, ude­rzająca brakiem empatii i bezlitosnym pragmatyzmem w intymność sytuacji pożegnania z najbliższym człowiekiem — ubrana w eleganc­ki kostium pracownica zakładu pogrzebowego (Ewa Pałuska-Szozda), z którą bohater ustala szczegóły pożegnalnej ceremonii. W po­desłanej mailem przez kobietę propozycji mo­wy pogrzebowej bohater natychmiast wyławia „łatwe przymiotniki” i „wytarte związki fra­zeologiczne”, na które Matka przez całe życie zaciekle polowała, bezbłędnie rozpoznając ich fałszujące właściwości. W tej scenie słyszymy dobiegający z offu głos Matki — narrację trak­tującą z góry wszelką ckliwość, „pogardzającą bezradnością”, zajadle (auto)ironiczną, bru­talnie szczerą.

Dość szybko orientujemy się, że podjęte przez Narratora „porządkowanie” nie ma cha­rakteru ceremonii pożegnalnej, nie jest próbą ostatecznego rozstania ze zmarłą. Przeciwnie, Rzeczy, których nie wyrzuciłem to zapis swe­go rodzaju „dziadów”, gestu nawiązania rela­cji z permanentną (nie)obecnością. To próba pojednania. Z Matką, Narratora z sobą samym, ale też — może przede wszystkim — z tym, co zawsze tę dwójkę łączyło, choć nigdy nie zjednoczyło. Grany przez Grzegorza Gromka bohater, wyciszony, z ciałem wręcz skulonym w obliczu drugiego człowieka, uderza bezradnością, ale też i wpisanym w fizyczność czy tembr głosu lękiem. Tego lęku początkowo nie łączymy zupełnie z postacią Matki, nie odnaj­dujemy go w anegdotach i historyjkach o kobiecie, która z kamienną twarzą terroryzowała despotyczne belferki i opryskliwych kioskarzy. Nie dostrzegamy go w kolejnych szkicach port­retu kobiety, która „kiedy już chciała coś po­wiedzieć, nikt nie potrafił jej uciszyć”, która nieustannie walczyła ze światem za pomocą języka, słowa. Jednak z każdą kolejną sceną zaczynamy widzieć to, co nierozerwalnie łączy Matkę i Narratora, a co nigdy nie zostało przez nich wyraźnie i głośno wyartykułowane. Lęk, wstyd, (o)dziedziczoną traumę.

Wyświetlane nad sceną hasła dzielą przed­stawienie na szereg mikroopowieści. Dość szybko pojawia się w nich temat żydowskiego rodowodu rodziny Matki. Pochodzenia, któ­re, jak wspomina Narrator, krewni i znajomi wstydliwie okrywali „uprzejmością, taktem, niechęcią do ostentacji”. Żydem się oczywiście było — ale „po cichu”, tak, aby świat wokół nie poczuł się „nieswojo”. To milczenie pró­bowała przerywać Matka. Prowokując, drążąc, manifestując. Dźgała świat słowem, budując jednocześnie wokół siebie i swojej rodziny barykady z niepotrzebnych po jej śmierci nikomu przedmiotów. Fechtowała się ze światem świadoma, że nigdy z nim nie wygra, bo nie ma w nim równoprawnego miejsca dla jej „rodzinnej przypadłości”. Drążący rodo­we historie Narrator z rozpaczą rozryso­wuje swój status bycia w świecie — w wiecz­nym rozkroku między milczeniem a słowną szarpaniną, co obrazuje chociażby świetna scena rozmowy z pocztową urzędniczką (Ewa Pałuska-Szozda, reprezentująca w spek­taklu wszystkie postaci z otaczającego Matkę i Narratora świata). Kafkowski klimat spo­tkania mrozi bohatera, wpycha w swoisty stupor, nakazuje wycofanie. Ale też prowo­kuje do słownych potyczek, tych, w których wiecznie miotała się Matka. Obie postawy znamionuje przejęty po Matce lęk — przed bra­kiem akceptacji, zrozumienia, przede wszyst­kim przed niemożnością wpasowania się w obowiązujące realia.

Bo przedstawienie Barczyka, prócz tego, że przejmująco opowiada o relacji mężczyzny i jego matki, mówi na temat wyjątkowo nie­obecny. Jak mierzyć się z żydowską tożsamo­ścią dzisiaj? I dlaczego wciąż trzeba się z nią mierzyć, przyjmować jakąś strategię bycia — zamiast po prostu być? Barczyk, idąc śladami eseju Marcina Wichy, nie ujmuje tematu ży­dowskiego pochodzenia w kontekście historii, wojny. Pyta o możliwość jego istnienia dzisiaj i w oderwaniu od traumatycznej przeszłości. I odpowiada potwornie ironicznym i potwor­nie smutnym fragmentem prośby o książkę, „coś o Żydach, ale żeby nie było o holokauście”, prośby skwitowanej pytaniem: „To może Stary Testament?”. Zresztą książki, które z lu­bością kolekcjonowała Matka, a których po jej śmierci nie chce przygarnąć żaden antykwa­riat, są tu wytrychem do jeszcze innego roz­poznania. Matka, z jej pochodzeniowym „kle­ksem”, z jej nieprzydatną w walce z milczeniem błyskotliwością i ironią, jest symbolem poko­leniowego wycofania polskiego inteligenta, który w konfrontacji z określoną rzeczywis­tością nie zawalczył odpowiednio i w czas. Zasłonił się tomiszczami Dąbrowskiej i Że­romskiego, odgrodził słowem okrytym „wo­doodporną podszewką ironii”.

Teatralny język Barczyka udowadnia bardzo mocno głęboką lekturę eseju Wichy, ustrzegą się także przed wszystkimi zagrożeniami, które mogłyby adaptację Rzeczy, których nie wyrzu­ciłem naruszyć czy podważyć — jest wolny od ckliwości, sentymentalizmu, patosu. To język powściągliwy, niepróbujący połasić się na inscenizacyjne sztuczki, świadomy mocy ma­terii, z którą ma do czynienia. Tę świadomość dzieli z reżyserem jego aktorski zespół: Ewa Pałuska-Szozda bardzo dobrze wcielająca się w spersonifikowane ekwiwalenty świata boha­tera i jego Matki, świetny Grzegorz Gromek w roli Narratora oraz Irena Telesz-Burczyk, znakomita w kreacji obłaskawiającej gene­tycznie zapisany lęk Matki.

„I'm so tired” — rozdzierająco śpiewa do mi­krofonu odprawiający „dziady”, opuszczony syn. „Obcinać końcówki bananów” — odpowia­da mu Matka, która nigdy nie pozwalała kom­binować ze słowami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji