Artykuły

Monstrum antyutopii

Pomysł skonfrontowania wizji przeszłości z projekcją przyszłości dał twórcom Króla potworów szansę na krytyczne opisanie aktualnej rzeczywistości politycznej i społecznej. Nie wykorzystali jej w pełni, tworząc spektakl ciekawy koncepcyjnie i estetycznie, ale nieczytelny na poziomie dramatycznej narracji.

Niepowodzenie Marcina Libera i Michała Kmiecika wynika z anegdotycznej struktury tekstu i inscenizacji, w których przypadkowo za­zębiające się wątki jedynie słabo łączą cienkie nici motywu nadciągającej katastrofy, tworząc niezbyt czytelną i nie zawsze spójną opowieść fabularną. Obiecujący pierwszy akt, będący za­pisem reakcji premierowej publiczności nie­znanego spektaklu, wyróżnia się stylistycznie na tle całości przedstawienia. Tę część czytać można jako swawolną, niemal profetyczną za­powiedź efektów rozpoczynającego się właśnie widowiska Teatru Współczesnego. Sekwencja łącząca klasyczną prezentację sceniczną i materiał wideo przeplata admirację i wzajemną zawiść egotycznego „towarzystwa”. Podzięko­wania dyrektora, gratulacje kolegów, podziw krytyków i plotki podczas toczącego się ban­kietu tworzą autoironiczny portret środowiska artystycznego, ukazanego w historycznym ko­stiumie roku 1969. Znakomita stylizacja pierw­szej części Króla potworów niesie przeczucie zbliżającego się przesilenia, kończącego okres „małej stabilizacji”. Pomiędzy kolejnymi kie­liszkami schłodzonej wódki padają pytania o przyszłość, które zadawać może sobie tak­że współczesna publiczność. Co będzie za dzie­sięć, pięćdziesiąt, za sto lat? Zanadto ogólne refleksje wpisane w tekst nie mają takiej siły, jak uzupełniające je dopowiedzenia, prowokowane przeczuciem nadciągającego przełomu. Szczególne znaczenie zyskują w trakcie pande­mii, która spowodowała opóźnienie zaplano­wanej na wiosnę premiery Króla potworów. Co będzie z nami, z naszym światem i z krajem; ze sztuką i z teatrem? Reżyser zachęca do refleksji, ale nie pozostawia na nią czasu, przy dźwiękach jazzu przenosząc widzów w grote­skową przyszłość roku 2050.

Po zakończeniu trzeciej wojny światowej w lasach nie ukrywają się już amerykańscy partyzanci, a krwiożercze bażanty. Szalony dziad (Arkadiusz Buszko) od czasu do czasu wyłania się z kniei, by w potoku niezrozumia­łego bełkotu wypowiedzieć krótką przestrogę. Coraz więcej znaków świadczy o rozpoczynającym się buncie Ziemi przeciwko ludzkiej dominacji. Morze wystąpiło z brzegów, pochła­niając pół Szczecina (nie podejrzewając tak da­leko idącej ignorancji realizatorów, domyślam się ironii), a z jego wód ma się wyłonić niezna­ne, ale oczekiwane monstrum. Polskim premie­rem jest pozbawiony własnego zdania, lękliwy głupiec w dobrze skrojonym garniturze (Ma­ciej Litkowski). To człowiek, który nie poznaje szefowej swojej kancelarii (Magdalena Wrani-Stachowska), siebie samego określa mianem „rząd”, a obywateli traktuje jak poddanych. Ambasador Wszechświatowej Potęgi (Maria Dąbrowska) panuje nad wszystkim, pociąga­jąc za sznurki z bezpiecznego dystansu. W fu­trze narzuconym na błyszczący strój kąpielowy i z butelką szampana w dłoni przypomina popową gwiazdkę u szczytu kariery, co można odebrać jako ironiczne nawiązanie do emploi urzędującej obecnie ambasador Stanów Zjed­noczonych w Polsce, Georgette Mosbacher.

Wzmagający się chaos prowadzi do przesu­nięcia realnej władzy w ręce przybranych w my­śliwskie kapelusiki miłośników broni, którzy nie wahają się stosować terroru. Przeczucie nad­ciągającej katastrofy wskrzesza atawistyczną potrzebę odprawienia krwawych rytuałów, wy­magając wskazania kozła ofiarnego i zaanga­żowania rycerskiej symboliki narodowej. Za­prezentowana w Królu potworów wizja przy­szłości opiera się na groteskowo wyolbrzymio­nym, ale nie przeinaczonym obrazie znanej dzisiaj rzeczywistości. Równocześnie jednak znaczące wątki — nadciągająca katastrofa eko­logiczna, rządy marionetek sterowanych przez światowe mocarstwa, samowola lobby myśliw­skiego czy nieśmiertelny klasizm — pozbawio­ne zostały realnych kontekstów nadających im sens, dryfując ku abstrakcji. Efekty pracy dramaturgicznej Michała Kmiecika określa profetyczny bełkot leśnego dziada, który — ukazując się w ramie intrygującego obrazu scenicznego — formułuje celne ostrzeżenie: „Lepiej tam nie idź”.

Mam wrażenie, że reżyser nie zrozumiał znaczenia tej przestrogi, a może nie odniósł jej do siebie. Z przekonaniem zdecydował się na wykorzystanie tekstu zawierającego obiet­nicę ukazania świata na progu zagłady, której nadejście odliczają coraz głośniej tykające w świadomości ludzi, ekologiczne zegary. W teatralnym programie tytuł spektaklu wzboga­cony został kokieteryjnym dopiskiem „na pod­stawie niedokończonego dramatu Na krawędzi". Czy większego sensu dla autopromocji niespeł­na trzydziestoletniego dramatopisarza nie mia­łoby wypowiedzenie na scenie słów jeszcze wy­raźniej nawiązujących do pierwszej części Dziadów: „Tu rękopis się urywa”? Wtrącenie to mogłoby wyprowadzić widza poza krawędź absurdu, nad którego przepaść i tak wpychany jest bez zachowania fundamentalnych zasad dramaturgicznego BHP. W Królu potworów niedostatków fabularnych nie równoważy ani zbyt gorzki — choć celny — dowcip, ani poważ­na odmiana groteski. Spod nadmiaru słów i wielości, czasem nierozpoznawalnych posta­ci, oznaczonych w programie długimi, opiso­wymi imionami (na przykład Mężczyzna Nad­miernie Przywiązany do Tradycji), nie wyła­nia się przekonujący konflikt dramatyczny, spójna fabuła ani pogłębiona prezentacja pro­blemów dnia dzisiejszego. Pomimo postmoder­nistycznych wycieczek autora, przeważa — charakteryzująca też jego wcześniejszą twórczość — tendencja do ideologicznego upraszczania. Pro­wadzi to do sytuacji, w której wizja przyszło­ści roku 2050 sprowadzona zostaje do perspek­tywy romantycznej, a obraz przeszłości umiejscowionej w roku 1969 — do nostalgicznej.

Nie zrażając się mieliznami tekstu, które uwypukla podobna stylistyka zaprawionych reto­rycznie głosów kilkunastu postaci, Marcin Li­ber zaproponował kilka świetnych rozwiązań reżyserskich. Jego zaangażowanie nie wystar­czy jednak, by rozwiać krytyczne wątpliwości pojawiające się wkrótce po zakończeniu pobu­dzającej oczekiwania i pozostawiającej dobre wrażenie pierwszej części. Jest ona genialnie dopracowana, łącząc żywy plan i projekcję wi­deo (Roman Przylipiak, Błażej Kanclerz), skleja te poziomy narracji, które czasem biegną rów­nolegle, to znów się rozchodzą i wzajemnie do­powiadają albo kontrapunktują. Znakomite kostiumy autorstwa niezawodnej w teatralnych bojach Grupy Mixer oraz muzyka (Filip Kaniecki/MNSL), w pewnym momencie wykonywa­na przez aktorów na żywo (tylko przez chwilę, co czyni ten chwyt jedną z kilku niespełnionych obietnic spektaklu), przypominają nastrój — zre­alizowanego właśnie w roku 1969 — Polowania na muchy Andrzeja Wajdy. Osadzona w przeszło­ści scena urzeka oniryczną atmosferą i rytmem choreografii duetu Hashimotowiksa (współ­pracujące już wcześniej z Liberem Paulina Jaksim i Kasia Kulmińska). Niestety, wiele ze wskazanych tu pozytywnych wrażeń zostaje skutecznie rozmontowanych natychmiast po przeskoku do roku 2050.

Kolejne sceny diametralnie różnią się od tych z pierwszej sekwencji, a stylistyka naśla­dująca ruch filmowej kamery Andrzeja Wajdy prowadzonej pomiędzy uczestnikami bankietu zastąpiona zostaje estetyką postmodernistycz­nego teatru. W Królu potworów, podob­nie jak w spektaklach Moniki Strzępki (w Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej iro­nicznie portretującym legendę Wajdy), domi­nuje wyznaczany programowo i warunkowa­ny ideologicznie dyskurs, niosący znaczenia niezależnie od wypowiadanych treści. U Libera istotne są także oryginalne, intrygujące, a nie­kiedy i symboliczne sytuacje wykonawcze, jednak w planie fabularnym Króla potworów stanowią one tylko tło dla wielogłosowych „retort” postaci — nie rozwijających akcji dia­logów i monologów składających się ze zbyt wielu słów.

W szczecińskim przedstawieniu jest niemal wszystko, czego potrzeba, by spektakl się udał: chwytliwy pomysł nawiązujący do popkultury, znakomicie współpracujący, wielopokoleniowy zespół, w którym nie brak indywidualności aktorskich — dowodzą tego świetne, ale jesz­cze bardziej rozbijające szczątkową akcję, etiu­dy Litkowskiego (przypominająca stylistykę stand-upu) i Konrada Bety (pantomima) — zdolni, ambitni artystycznie realizatorzy i do­świadczony reżyser. Potencjalny efekt niwe­czony jest przez brak dramaturgicznej spój­ności i niedostateczną konsekwencję w pro­wadzeniu fabularnej prezentacji. Współwiną obciążyć trzeba najpotężniejszego z potworów współczesności — małego wirusa, którego pojawienie się zdecydowało o przesunięciu premiery Króla potworów. Kilkumiesięczny lockdown nie służył teatrowi, czego dowodzą kolejne, odbywające się od czerwca, długo oczekiwane premiery, którym „przenoszenie” raczej nie pomogło.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji