Artykuły

Miękkie lustra

"Walentynki" w reż. Pawła Szumca na Scenie pod Ratuszem Teatru Ludowego w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki Głowacki Dzienniku Polskim.

Siedząc w małym pokoju przy czerwonym winie swych sześćdziesiątych urodzin, Walentyna (Maja Barełkowska) zobaczyła w powietrzu ławkę sprzed czterdziestu lat. Przyjście widma nie miało w sobie nic z gwałtowności. Żadnych gromów, żadnych blasków papuzich łun, żadnych nagłych, sinych kłębów. Tylko miękkość. Szmer prologu łagodnej opowieści. Przyjście po mchach.

Ławka była blisko, na wyciągnięcie ręki. Wszystko, co dawno już sczezło, obróciło się w proch bądź w sepię martwych fotografii, w małym pokoju Walentyny znów było na chwilę bliskie i ciepłe. Tamta ławka, tamten park, tamten zmierzch, tamta ona - Walentyna dwudziestoletnia, i tamta Katia młoda, też dwudziestoletnia, Katia (Jagoda Pietruszkówna) przez Walentynę tolerowana w mieszkaniu jedynie z litości i z bezradności pamięci, Katia, która dziś uparcie niepokoi noce akordeonem i wysusza wszystkie flaszki miasta.

Dziś tylko to - udręka czasu przeszłego, skowyt akordeonu, deliryczne serpentyny starej Katii. A przecież kiedyś kochały. Czterdzieści lat temu w ogień by ruszyły za Walentym, panem wtedy pięknym jak sen jasny, a teraz, od nie wiedzieć jak długiego i pustego czasu - martwym. Kiedyś - tak, kochały. Niewybaczalnie mocno. W istocie - wciąż jest tak samo. Tylko że dziś ich miłość to tylko udręka przywoływania starych obrazów nad trupem. Wciąż i wciąż. Urodziny w urodziny, miesiąc w miesiąc, dzień w dzień. I tym też jest sztuka Iwana Wyrypajewa "Walentynki". Portretem trwania.

Przy czerwonym winie sześćdziesiątych urodzin powietrze znów zmienia się dla Walentyny i Katii w miękkie zwierciadło. Odbija ich pamięć. Powtarza czas dokonany. Przywraca tamtą ławkę w tamtym zmierzchu. Zaraz usiądzie na niej Walenty (Paweł Kumięga). Zaraz podbiegnie młoda Katia (Patrycja Durska). Tam, niedaleko, w ciemnym rogu małego pokoju, przeszłość na powrót nabiera ciepła, a tu, przy urodzinowym stole, w kręgu lampy, starej Walentynie i starej Katii w oczach staje słony blask. I tak do końca.

Buszują w pamięci. Wspominają. Każda spotyka siebie w dalekiej przeszłości, każdej skacze pomarszczone serce, w każdej puchnie wielka niezgoda, że dni dawne dokonały się tak głupio. Mieszają się czasy. Zlepiają się epoki. Tu, w świetle - one. I tam, w ciemnym powietrzu - też one. Przyglądają się sobie wzajem. A może to sen? Jeśli tak - to kto kogo śni? I skąd wziąć pewność, że to stare śnią siebie sprzed lat?

Trwanie udręki zaklinania zamierzchłych obrazów. Trudno, bardzo trudno zmienić tę frazę w sztukę teatralną. Jeszcze trudniej wyreżyserować. No bo jak seans wywoływania duchów zamienić w sceniczne dzianie się? Zwłaszcza gdy autor nie pomaga - a Wyrypajew zdecydowanie nie pomaga.

Trzeba przypomnieć antenatów Wyrypajewa. Trzeba choćby tylko wymienić arcymistrzów opowieści ulepionych ze zwierciadeł, odbić, pomieszanych czasów, wiecznie powracającego echa, snów piętrowych i identycznych ludzi. Lustra w "Prologu" Leśmiana. Identyczne twarze w "Sobowtórze" Dostojewskiego i "Rozpaczy" Nabokova. Pomieszane czasy w prozie Stevensona. Odbicia w filmowym "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Hasa. Wreszcie ten, który w materii luster, snów, tańczących czasów i labiryntów poszedł najdalej. Borges i dwa jego opowiadania - "Tamten" i "Dwudziesty piąty sierpnia 1983" - gdzie Borges spotyka Borgesa.

Rzecz w tym, że główną troską tych opowiadaczy było - nie spłoszyć cudu, co się zdarza tylko w sztuce i snach, tej chwili zawrotnej, gdy człowiek spotyka siebie innego. Dobrze się stało, że Paweł Szumiec, reżyser "Walentynek", dbał głównie o - nieuchwytność. Nie dla żartu każdy z aktorów ma w programie do przedstawienia przyporządkowany sobie jeden wiersz. Jeden ton, jeden smak, jedną małą, kilkuwersową planetę. Barełkowska - Achmatowa. Durska - Cwietajewa. Kumięga - Brodski. Pietruszkówna - Jesienin.

Tak, pielęgnował nieuchwytność. Przedstawienie jego idzie po mchu, powoli, ostrożnie, spokojnie oddychając. Szumiec nie płoszy tajemnicy kruchego seansu duchów w małym pokoju na dnie nieogarnionego miasta. To jest dobre. Chwilami bardzo smakowite. Na zasadzie, jakiego przeoczenia więc Szumiec nie usłyszał, że w ostatniej pół godzinie Wyrypajew - męczy wręcz fatalnie?

Gdy się misternie lepi cud scenicznej pajęczyny - trzeba seans zamykać, gdy widz zaczyna oswajać się z cudem. Trzeba, bo inaczej zaczyna się nuda oczywistości. Zwyczajnie - Wyrypajew nie skończył, kiedy trzeba było. Pociągnął opowieść ponad miarę, przecenił wydolność swego dość ołowianego pióra - i w ostatnich trzydziestu minutach nawet pyszne aktorstwo Pietruszkówny było bezradne.

Żal. Żadna tragedia, nie. Zwykły żal. W końcu Szumiec wie, że ta opowieść winna być jak epifania. Wie, że fabularne wątki nic nie znaczą wobec powracających widm. Wie to wszystko, gdyż w pierwszych czterdziestu minutach jest na scenie tak, jakby znikała czeluść czterdziestu lat. I są tajemne sekundy, gdy mało brakuje, by młoda Katia otuliła palcami dłoń starej Katii i szepnęła: "Nie bój się...".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji