Trudno służyć dwu panom
Juliusz Osterwa uważał, że repertuar teatralny winien być związany z życiem bieżącym, więc dostosowany do kalendarza, do pór roku, do rozkładu świąt. Ktoś inny widział w Weselu Wyspiańskiego — polskie Zaduszki, w Wyzwoleniu odpowiednik Bożego Narodzenia, a w Akropolis — Zmartwychwstania. Ktoś inny jeszcze wskazywał, że katolickie święta nakładają się na punkty zwrotne cyklu słonecznego. Ze życie nasze związane jest rytmem przyrody, który wywołuje odpowiednie nastroje. Pogańskie święta wyrażały tajemnice natury. Równocześnie były uroczystościami teatralnymi. Tak, ale to było dawno, w czasach zabobonu i ciemnoty. Dziś — racjonalistyczne względy odrywają człowieka od rytmu przyrody. Pytanie, czy to zdrowo.
Piszę o tym dlatego, że w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie ogldąmy weneckie zapusty — w czasie Wielkiego Postu. Natomiast w minionym karnawale wystawiano tam sztukę Werfla o cierpiącym udręczonym człowieku. Oczywiście trudno żądać od kierownictwa tego teatru, by wyznawało światopogląd chrześcijański. Jednakże sądzę, że bilety do teatru sprzedaje się także katolikom, którzy radzi by w Poście oglądać sztuki poważne, zaś w karnawale wesołe. I to można by wziąć pod uwagę. Zważmy, że pod naciskiem opinii mieszkańców Nowej Huty zezwolono na budowę kościoła. Spodziewam się, że pogląd mój uważany będzie za jeden z przejawów terroru katolickiego w naszej nietolerancyjnej ojczyźnie. Ale nawykłem do bezpośredniości wypowiedzi, a takie wrażenie rozdźwięku odniosłem na przedstawieniu Goldoniego Sługi dwóch panów w Nowej Hucie. Ale nie ma rady. Trzeba pisać o przedstawieniu „samym w sobie”.
*
Więc nastrój zapustu w osiemnastowiecznej Wenecji, czysty żywioł wesołości, wrzawa i śmiech, muzyka i maski. Okaz wesołego teatru we włoskim wydaniu ulubionej commedii dell’arte. Ta improwizowana, ludowa komedia włoska jest teatralizacją zabawy, manifestacją ostrej i rubasznej komiki jarmarcznej, ustawionej na stałych „maskach” i stałych, niewybrednych chwytach, mających wywołać śmiech. Jest dziełem aktorów, nie literatów. Obywa się bez tekstu. Wystarczy ogólna, niewymyślna kanwa intrygi, dająca pole popisu swobodnej pomysłowości aktorów. Panując niepodzielnie od dwu wieków, skostniała i wyrodziła się w pustą arlekinadę, zapóźnioną w stosunku do postępu teatralnego wieku Oświecenia.
I Goldoni podejmuje reformę tej narodowej, plebejskiej sztuki. Usiłuje ją zmodernizować, rozkruszyć szablon zastałych chwytów i uczynić sztuką oświeconą przez realistyczne studium obyczajowości, przez walor słowa literackiego, przez estetyczne poczucie smaku.
Ale przywiązanie do tradycji i niechęć nowości wytwarza opory i to gwałtowne. Zwalcza Goldoniego zjadliwie zacofany Chiari, później wielki jego konkurent — Gozzi, broniący zaciekle praw tradycyjnych masek i kolorytu bajkowej fantastyki. Ta wojna święta dzieli Wenecję na dwa wrogie obozy, zatacza coraz szersze kręgi, dociera do Francji, żyjącej jeszcze starą włoską komedią. Tam też emigruje Goldoni, pokonany trudnośćiami służenia dwu muzom, by modernizować ojczystą komedię w Paryżu. Ba! Ale Francja ma już swego Moliera, który stworzył klasyczną komedię literacką, przebywszy swą twórczą drogę od włoskich masek do Skąpców i świętoszków.
Jest więc Goldoni zapóźniony w swej reformie i nie dorasta samorodności geniusza francuskiej komedii. Jednak teatr jego pozostanie ciekawym zjawiskiem przenikania się dwu światów komiki: ludowej i oświeconej. Dziś, gdy biedzimy się nad zadaniem udostępnienia masom ludowym wybrednej sztuki inteligenckiej, są te perypetie szczególnie pouczające. Okazuje się jak wolno i z jakim trudem kojarzy się kultura ludowa z oświeconą i jak zawikłane są te procesy.
Goldoni — niestrudzony teoretyk i ruchliwy działacz, dostawca ponad dwustu sztuk teatralnych — nie zdołał, jak Molier, wyzwolić się w pełni spod szablonu tradycji i w utworach jego widoczny jest kompromis, widoczny osad starej komedii. Niemniej teatr ten stojący na pograniczu commedii dell’arte i komedii literackiej, jest — obok teatru Moliera — fundamentem nowoczesnego teatru wesołego, ogniwem jego wiekowej ewolucji.
W Polsce jest Goldoni znany od czasów Oświecenia i został u nas przyswojony. Podkreśla się wpływ jego na Fredrę, jednak nie w znaczeniu naśladowczym, ale wpływ, pobudzający do szukania własnych i nowych dróg komedii polskiej, opartych o odwieczne prawa komiki teatralnej.
W roku bieżącym obchodzimy 25-letnią rocznicę urodzin Goldoniego.
*
Sługa dwóch panów jest komedią, opartą jeszcze na tradycyjnych maskach Pantalona. Doktora, Brighelli i Truffaldina. Nie brak też stereotypowej przebieranki kobiety za mężczyznę, zamiany osób, listów i podobnie naiwnych zawikłań intrygi. Jednak główną sprężyną akcji jest sprytny a zarazem gamoniowaty służący, usiłujmy — z chciwości — obsłużyć dwu panów równocześnie. To konkurent Figara, też obrotnego i wszędobylskiego sługi, jednak bez jego inteligencji, bez świadomości wydziedziczenia społecznego i akcentów buntu. Truffaldino to zwykły biedak, w pogoni za sytością i miłością, zagoniony do siódmych potów w nieustannych kolizjach własnej zachłanności z obowiązkiem. Ratuje się wykrętem i bezczelnością, łapiąc w locie ochłapy a także razy i kopniaki z uległością i wisielczym humorem. W tym ujęciu widać ślad bezwzględnego, ostrego szyderstwa starej komedii, pokrytego kpiącą drwiną, że wszystko dobrze się kończy, jeśli zadowolimy się pozorami. Pozostała akcja stanowi typowe imbroglio pozbawione wszelakiego prawdopodobieństwa realistycznego czy psychologicznego. Wątek miłosny — jeszcze pączkujący — jest tylko tłem dla głównej akcji Truffaldina.
Niemniej werwa i dynamika tego komizmu jest wspaniała. Ten dawny, „czysty” teatr ludowy ma po dziś dzień świeże rumieńce a dla widza początkującego jest szczerą, bezpośrednią zabawą i pożytecznym wprowadzeniem w teatr. Stąd pozycja ta w repertuarze jest na miejscu.
Grano Sługę w doskonałym przekładzie Zofii Jachimeckiej, którą zasłużyła na miano ambasadora włoskiego teatru u nas.
*
Ożywienie tego teatru sprzed dwu wieków z jego konwencją, nie jest sprawą łatwą. Reżyser K. Skuszanka, nie rezygnując z nowoczesnego ujęcia, zachowała stylowy wygląd przedstawienia, akcentując istotną dla tego typu teatru nutę beztroskiej karnawałowej zabawy, wciągającej bezpośrednio widownię. Nadała akcji rytm przyspieszony — szaleńczej nieraz buffonady, z niejakim osłabieniem w akcie środkowym.
Główny ciężar wykonania dźwigał W. Rajewski — Truffaldino, wykazujący się dobrą sylwetką komiczną świetnym tempem i wyrazistością mówienia, ruchliwością i kameleonową zmiennością mimiki i gestu. Komikę swą ustawił bardzo trafnie na pograniczu chaplinowskiego stylu,
optymistycznego pariasa, zyskując ciepłe akcenty liryzmu w scenach miłosnych. Co do E. Raczkowskiego w masce Pantalona miałbym zastrzeżenia ze względu na niezdecydowaną linię podejścia i skłonność do improwizowanych gierek, zresztą bardzo śmiesznych. „Dokktor” sugerował widzowi swą przynależność do świata medycznego przez okazały instrument przeznaczony tradycyjnie do przeczyszczania kiszek. Tymczasem z tekstu wynika, że to jurysta, nie medyk. Ale to już sprawa związku zawodowego, nie moja. Dwie szablonowe pary miłosne nie mają wielkiej pożywki w tekście, przytłoczone górującym nad całością Truffaldinem. Mimo to grano te role z dużą starannością i zróżnicowaniem postaci. Lepiej wypadły figury męskie: W. Pawłowicz (Florindo) i L. Komarnicki (Sylwiusz). Bardzo charakterystyczna była rezolutna a naiwna pokojówka Smeraldina (M. Gdowska) sekundująca sprawnie błazeństwom Truffaldina.
Ogólnie mówiono tekst jasno i dynamicznie, w tempie rewolwerowym, jednak z częstymi potknięciami u niektórych wykonawców. A premiera prasowa nie była pierwszym przedstawieniem. Słyszałem żale, że przyczyną był nastrój widowni ospały i gnuśny. Że denerwowała obecność na sali sprawozdawców, jak wiadomo ludzi zblazowanych i nie wiadomo czego szukających w teatrze. Wedle mych obserwacji, reakcja była żywa i bardzo życzliwa. Więc albo trzeba podkręcić suflera, albo zażyć coś na wzmocnienie nerwów.
Scenografię opracowała L. Jankowska i A. Tośta, para znana z pięknych nowoczesnych przedstawień Giraudoux i Majakowskiego w Kielcach. Pomysłowe a lakoniczne urządzenie sceny umiejętnie oświetlone zapewniło dobrą „przelotowość” akcji. Więcej rozmachu karnawałowego widać było w wylewającej się na widownię dekoracji. Czy zgrzeszę, gdy powiem banalnie, że brak było kolorytu weneckiego? Dużo dowcipu i malarskiego uroku wykazywały ubiory. Gościna kieleckiej pary scenografów wniosła wiele świeżości w opatrzone już nieco inscenizacje tutejszych plastyków. Ważne jest, że scenografia oraz zajmująca i żywa muzyka J. Boka współgrały z całością inscenizacji, co bynajmniej nie jest częstym zjawiskiem w krakowskich teatrach.
Frekwencja na tym udanym przedstawieniu — jak to w Nowej Hucie — nienajlepsza.