Artykuły

Ja, czyli Nikt

Po dwudziestu trzech latach od powstania powieści Paweł Passini wraca do Panny Nikt Tomka Tryzny, wystawiając spektakl o tym, jaką cenę płacimy za prawo i przywilej bycia sobą.

Kiedy uwięzionego w pieczarze Odyseusza zacznie brać na spytki cyklop Polifem, sprytny Grek odpowie, że ma na imię Nikt. Cóż pozo­stanie synowi Posejdona, któremu król Itaki następnego dnia wypali jedyne oko? Tylko krzy­czeć, szalejąc z rozpaczy i bólu, że zrobił to Nikt. Dobrze znamy tę historię, mającą być przy­kładem ludzkiej przebiegłości w obliczu nie­spodziewanych wyzwań losu. Nie zawsze zaś pamiętamy o tym, iż nieszczęsnemu cyklopo­wi, mimo wszystko, udało się wybłagać u ojca krwawą zemstę dla krzywdziciela. Odyseusz straci wszystkich swoich wiernych towarzyszy i wróci do domu w zupełnej nędzy. Dlatego ta opowieść ma drugi, mniej oczywisty morał. Głosi on, że chociaż niekiedy tylko wyrzecze­nie się własnego imienia może uratować życie, bezpieczniej igrać jest z ogniem niż z własną tożsamością.

Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że w czasach, gdy Homer za pomocą śpiewanego heksametru opowiadał o przygodach Ody­seusza, na całej planecie mieszkańców było niewielu więcej niż obecnie w Polsce. Z pewno­ścią więc demotywator bezapelacyjnie stwier­dzający: „Cokolwiek robisz naprawdę dobrze, zaraz znajdzie się siedmioletni Chińczyk, który robi to siedem razy lepiej”, byłby dla staro­żytnych Greków kompletnie obcy i niezrozu­miały. Wcale nie dlatego, że Państwo Środka jeszcze nie było odkryte i opisane, sam zaś śro­dek świata, tzw. omfalos, znajdował się w świą­tyni Apollina w Delfach, a na Internet trzeba było zaczekać ponad dwa i pół tysiąca lat. Po prostu nie wyczuwali tej presji. Nie mieszka­li w świecie, gdzie ludzi liczy się na miliardy. Takimi liczbami, jak się wydaje, nie zaprząta­li sobie głowy nawet pokręceni na ich punk­cie pitagorejczycy. Wnikliwie, nie bez ironii i goryczy, mając przed oczyma prawie trzymi­lionowe Buenos Aires, rozważał o tym w swym Dzienniku Gombrowicz. Lecz dla nas, żyjących w epoce przyspieszenia i neurotycznego pstrykania selfie, nie tylko przyszłość nie jest już taka jak kiedyś. Samo bycie kimś, w świecie memów i awatarów, stało się czymś innym niż niegdyś.

Ale skończmy z socjologią i statystyką i przejdźmy do nauk mniej ścisłych, ale nie mniej ważnych. Bowiem i Paweł Passini najcie­kawszy jest właśnie wtedy, gdy sięga po Jungowską psychologię, fenomenologię stanów skrajnych, mistykę snów i owe „historie o cy­klopach”, a nie po diagnozy społeczne. I jak to nie raz już było, pomaga mu w tym Artur Pałyga. Reorganizując tekst Tryzny, dystansuje się on zarówno od późnopeerelowskich re­aliów, jak i od topografii Wałbrzycha. Wykre­śla, tnie, miesza i montuje kolejne fragmenty, zostając przy tym zadziwiająco blisko orygi­nału.

Duża Scena Wrocławskiego Teatru Współ­czesnego jest cała w pęknięciach i szczelinach. Wydaje się, że za chwilę rozpadnie się na po­szczególne kawałki, na wielkie dryfujące gó­ry szarego cementu. Wygląda to tak, jakby z góry spadł tytan (Polifem?) nieludzkich roz­miarów, pozostawiając na pochyłej platfor­mie olbrzymią dziurę-krater. Panuje tu ogólne przechylenie, skrzywienie i załamywanie się. To, co równe i symetryczne, wygląda jakoś „wewnętrznie” krzywo. Nawet czas w spektaklu nie chce, jak zwykle, biec po linii prostej. Ro­bi pętle i tka pajęczyny. Może dlatego innym ważnym elementem scenografii są liczne siatki. Wertując książkę po obejrzeniu spektaklu, odnalazłem fragment opisujący jeden ze snów głównej bohaterki: „Wreszcie jakoś te oczy otwieram, a wszystko w pokoju stoi krzywo. Patrzę, patrzę… i co widzę? A to, że nie wszyst­ko jest krzywe, że tylko ja wiszę w powietrzu ukośnie przechylona”. Bardzo chciałbym wie­rzyć, że podobne drobnostki inspirowały Passiniego i scenografkę Zuzannę Srebrną.

Tytułową Panną Nikt jest Marysia Kawczak (Katarzyna Pietruska) z wielodzietnej rodziny szeregowego górnika. Poznajemy ją jako wstyd­liwą, niepewną siebie, pobożną i, pod wielo­ma względami, bardzo jeszcze dziecinną pięt­nastolatkę. W ciągu trzech godzin spektaklu zdąży zmienić się nie do poznania. A wszystko to za sprawą dwóch nowych przyjaźni. Najpierw spotyka ubraną jak cyganka Kasię (Aleksan­dra Karpiuk), która żyje komponowaniem, ma dobrze zarabiającą matkę — lekarkę i ojca, Francuza mieszkającego w Afryce. Jest odważ­na i dziarska, śmiało zadziera z nauczyciela­mi w szkole i nie daje „łapówek” Bogu. Nie cho­dzi do kościoła i nie „odbębnia” różańca. „Bo to wolność jest tą modlitwą, która przynosi Bogu największą radość. Módl się do Niego swoją wolnością” — naucza wchłaniającą każ­de słowo Marysię, którą nazywa Minką. Za pomocą spowiedzi-melorecytacji Kasia wyznaje swoją główną tajemnicę i swój główny grzech. Od jakiegoś czasu zadaje się z tajem­niczym Dżigim, który zagnieździł się w jej cie­le i trzyma „klucze od świata muzyki”. Pożera ją od środka, a może już ją zjadł.

Przedstawienie, jak książka, podzielone zo­stało na dwie części. Pierwsza z nich kończy się pożegnaniem Marysi-Minki z Bogiem, któ­ry, jak się okazuje, „jest dobry tylko dla niektó­rych”. Córka, która tylko udawała grzeczną dziewczynkę, odchodzi od Ojca Niebieskiego. „To nie jest przecież nasza córka, tylko jakaś obca dziewucha” — powie za chwilę jej ziem­ska matka. I rzeczywiście, Katarzyna Pietruska w trakcie piętnastu minut przerwy jak gdy­by zestarzała się o dwadzieścia lat. Być może o całą wieczność. W ten sposób gnostycka „Ewangelia Kasi” ustępuje miejsca manichejskiemu apokryfowi Ewy (Milena Staszuk), jej nowej najlepszej i jedynej prawdziwej przy­jaciółki. Rodzina Ewy to zblazowani nihiliści, hedoniści walczący z adhedonią. W ich mie­szkaniu pachnie cygarami i dżinem. Trafiając do nowego towarzystwa, Marysia-Minka staje się Marysią-Majką. Niczym nową skórę zakła­da czarny strój i kolejną maskę. Wymyśla sie­bie na nowo w tym świecie luster bez odbicia.

Przyjaciółki składają sobie nawzajem obiet­nice dożywotniego posłuszeństwa. Wystar­czy jedno krótkie słówko „rozkaz”. Kryje się w tym, z jednej strony, słodka ucieczka od brzemienia wolności i podmiotowości, z dru­giej — skrajna i perwersyjna forma miłości. Najbardziej przerażającym jej przejawem staje się scena klęczenia Ewy (oczywiście z rozkazu Marysi-Majki) z podniesionymi rękoma wśród śmieci. Żadnych śmieci nie widzimy. Nie czujemy smrodu. Nie słyszymy brzęczenia much siadających na twarz dziewczyny. A jednocześnie to wszystko widzimy, czujemy i słyszymy. Ewa krzyczy, ryczy, wzdryga się, kinie. „Nie myślałam, że jesteś taka wstrętna” — mówi do swojej władczyni. „Jeszcze wielu rzeczy o mnie nie wiesz” — odpowiada ta z szalonym uśmieszkiem.

Passini świetnie radzi sobie z rytmem przed­stawienia. Żaden fragment nie dłuży się po­nad miarę. Zachowuje też umiar w nagroma­dzeniu i współwystępowaniu różnych elemen­tów scenicznych. Zastanawiałem się jedynie nad niezbędnością licznych, przypominają­cych smartfony, ekranów. Niektóre wideoprojekcje zaproponowane przez Marię Porzyc i Ag­nieszkę Waszczeniuk, jak chociażby ciągle poja­wiające się i znikające twarze aktorów, prze­ładowywały nieco możliwości percepcyjne wi­dza. Poza tym wszystko świetnie się uzupełnia, współgra i kontrapunktuje. Napięcie rośnie od sceny do sceny. Poetyka zmienia poetykę. Kul­minacją zaś staje się swoista mieszanka balu u Wolanda z Mistrza i Małgorzaty i szalonego przyjęcia Królowej Kier z Alicji w Krainie Cza­rów. Na osobne brawa zasługuje kreacja Ka­tarzyny Pietruskiej. Prawie trzydziestoletnia aktorka zagrała piętnastolatkę, sprawnie miesza­jąc konwencję z inwencją, przewidywalne z in­stynktownym. W spektaklu potrafiła być za- równoautentyczniebezbronna, wrażliwa, nie­winna, jak i bezwzględnie okrutna, szalona i interesowna.

Duet Passini/Patyga nie szczędzi pomysłów i rozwiązań scenicznych. Komplikując spra­wę, otwierając kolejny nawias, ścieżkę inter­pretacyjną, osobny świat, wprowadzają oni do przedstawienia zagadkową postać Pana Nikt, której nie było u Tryzny. Jest szczególnego rodzaju obserwatorem, przejętym losem Ma­rysi, lecz niewiele mogącym zdziałać, by ją uratować. Przyglądałem się uważnie Krzysz­tofowi Boczkowskiemu i byłem zachwycony jego szczerością. To świetna rola, wymagają­ca szczególnego rodzaju wrażliwości. Wszyst­ko, co widzimy na scenie, rozgrywa się jedno­cześnie gdzieś głęboko w ciele i duszy aktora.

Pojawiają się w przedstawieniu i obecna w kulturze Zachodu od czasów Homera sym­bolika wyboru drogi życiowej, i bogata meta­foryka maski, i monolog poświęcony rozwa­żaniom o istocie bluźnierstwa, i wspaniała, godna najlepszych renesansowych wzorców, alegoria rozumu jako pięknego pałacu, w któ­rym niektórzy wolą przesiedzieć całe życie pod ciasną klatką schodową. Gdyby jednak odważyć się streścić cały spektakl w jednej krótkiej sentencji, dla mnie byłyby nią słowa Marysi: „Człowiek bardzo potrzebuje kogoś, kto go bardzo potrzebuje”. Za proste? Ociera się o naiwność? Pamiętajmy, że te słowa au­tor wkłada w usta piętnastolatki. Być może właśnie dla tym podobnych myśli Tryzna po­trzebował historii o dojrzewaniu. Bo jak inaczej obecnie powiedzieć wprost, jak uczynił to swojego czasu Tarkowski w Solaris, że człowiek potrzebuje człowieka, i nie wyjść na moralizatora i prostaczka? Chcemy tego, czy nie, Inni to nie tylko piekło, ale też czyściec, niebo i jedyna szansa na ukształtowanie włas­nego „ja”. A dopłynąć do swojej Itaki pragną zarówno dorośli naukowcy w stacji kosmicz­nej, jak i małe dziewczynki z Wałbrzycha.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji