Artykuły

Polak — to brzmi modnie

Na pikietę przed kancelarią premiera zaglądał codziennie. W białych spodniach i czarnej koszuli albo skórzanej marynarce, którą sam uszył. Zawsze w kapeluszu. Złorzeczył na szkodliwą, butną, przaśną władzę. Ale politycznych przypinek nie chciał nosić, bo to nie jest w dobrym guście i może zniszczyć ubranie. W ostatnią sobotę poprosił, żeby dać mu dwie. — Bo chcę iść w poniedziałek na kontrmiesięcznicę

To było może ze dwa tygodnie temu. Jak co dzień zajrzał na pi­kietę KOD w Alejach Ujazdowskich. Ktoś podjechał na rowerze, w kolarskiej koszulce.

— Mogę dotknąć? — spytał. — Dobry materiał, te nowe technolo­gie są świetne.

Bernard Hanaoka. Na przełomie lat 80. i 90., kiedy trendy wy­znaczał bazar w Stambule, on projektował dla mężczyzn garnitu­ry z jedwabi oraz kuse gatki i koszulki z prześwitującej siateczki.

***

Przyszedł na świat w 1939 roku w Harbinie w Chinach. Ojciec był Japończykiem, matka pochodziła z rodziny włosko-niemieckiej. Tyle wiadomo na pewno, choć z czasem data urodzenia przesunęła się w opowieściach o dziesięć lat w przód. W 1996 roku tak o swoich polskich początkach mówił w „Ga­zecie Olsztyńskiej”: — Mój ojciec był samurajem. Po śmierci star­szego brata stał się najważniejszą osobą w rodzinie. I musiał — na żądanie rodziny i żeby zostać wpisanym do Księgi Cesar­stwa — skreślić swoje dotychczasowe małżeństwo, ożenić się z Japonką i doczekać prawdziwego następcy. Rodzice rozstali się w zgodzie, matka rozumiała, że tak być musi. Ja próbowa­łem się buntować. Opowiadano mi, że kiedy dowiedziałem się o tym, że ojciec odchodzi, z oburzenia i z zemsty wysmarowa­łem mu całe nogawki spodni czekoladą.

Wędrowaliśmy z mamą po świecie. Wychodziła za mąż jesz­cze sześć razy, m.in. za Polaka. Tak znalazłem się w Warszawie. Miałem to kiedyś matce za złe, bo czułem się inny, dzieci kpiły z mo­jej nieudolnej polszczyzny i z tego, że kraj mojego ojca przegrał wojnę.

***

Gołda Tencer (partnerował jej, gdy debiutowała na scenie w latach 60.): — Wchodził Bernard, a za nim roztaczała się aura. Miał niesa­mowitą charyzmę. Przyciągał ludzi.

Janusz Leśniewski (poznali się w latach 70. w szkole teatral­nej): — Nie był narzucający się, ale jednak mentorski w tym, co chciał przekazać.

Barbara Sołtysik (grała w jego spektaklach, przyjaciółka): — Ja­ko reżyser był kumpelski, opiekuńczy. I zawsze upewniał się, czy dobrze wygląda.

Barbara Hoff (przepędzali nieraz czas na posiadach): — Był przy ludziach, gdy przeżywali dramaty. W przyjaźni nie był błahy.

***

W Polsce jest od 1952 roku, w 1956 roku zaczyna pracować w te­atrze. Kraków (Groteska), Warszawa (Guliwer), Białystok (Teatr im. Węgierki), w 1961 roku zdaje do szkoły teatralnej i wkrótce po­tem występuje już Teatrze Żydowskim. Podobno był jednym z ulu­bieńców samej Idy Kamińskiej.

— Wyróżniał się nawet nie supertalentem, ale stylem bycia: ubie­rania się i szacunkiem dla starszych ludzi. Był zdystansowany, co niektórzy brali za wyniosłość. Ekscentryczny, ale w pozytywnym znaczeniu tego słowa — opowiada ktoś, kto pamięta go z tamtego czasu.

Na początku lat 70. porzuca aktorstwo, zdaje na reżyserię. Dla­czego?

Gołda Tencer: — Nie wiem. On przyciągał ludzi, ale jednocze­śnie zachowywał dystans. Był tajemniczy. Myślę, że po prostu ca­łe życie czegoś szukał.

Reżyserem wydaje się spełnionym. Debiutuje Fircykiem w zalotach w Gnieźnie i rusza w Polskę. Tarnów, Wałbrzych, Opo­le. Wystawia klasykę z estetycznym rozmachem. Lubi, jeśli nie ogranicza go scena — Cyda wystawia na zamku Książ, pracuje jeszcze w kilku zamkach. — Publiczność to kupowała — wspo­mina Barbara Sołtysik. — Miał fantazję. To się liczyło.

Aż w latach 80. bierze się do ubrań. Dlaczego?

Barbara Hoff: — Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś, kto jest reżyserem teatralnym, nagle chce szyć ludziom mary­narki.

Barbara Sołtysik: — Zawsze szalenie dbał o kostiu­my, sam bardzo dobrze się ubierał. Teatr i moda to by­ły jego namiętności, więc w końcu postanowił robić teatr mody.

On, w wywiadach z 1988 roku: — Gdy zoriento­wałem się, że to, co ma do zaproponowania Moda Polska, często nie bardzo mi odpowiada, a na jeż­dżenie po bazarach nie mam aż tak dużo czasu ani pieniędzy, zacząłem szyć ubrania, w których się dobrze czułem. Później projektowałem stroje zna­jomym. Jako reżyser mam nawet za sobą kilka re­alizacji teatralnych, w tym nagrodzone, ale po­myślałem, że aby utrzymać się w zawodzie, trze­ba zająć się czymś, co by mnie dofinansowało.

Podobno zanim osiadł w modzie na dobre, ubrał przyjaciół na festiwalowe występy — Polę Raksę (do San Sebastian) i Czesława Niemena (do Opola).

***

Lata 80. to w ogóle dla mody nie był łaskawy czas. Dla mody w Polsce — zupełnie beznadziejny. Pa­nie z towarzystwa zwijają tetrę przed ufarbowaniem, dzięki czemu zyskuje fantazyjne zacieki, i szyją z niej bluzki oraz spódnice. Na zdobywane nie bez trudu koszulki naprasowują napisy z nazwami zagranicznych firm. W dobrym tonie jest mieć plastikową reklamówkę z Niemiec, marmurkowe dżinsy i dodatki fluo. Gdy w 1987 roku dzienni­karka „Ekranu” pyta Barbarę Hoff, jak wpływają na warszaw­ską ulicę Hoffland, Pewex, Moda Polska i butiki, projektantka odpowiada: „Nie wymieniła pani najważniejszego adresu: ba­zar w Stambule i jego polskie filie — miejscowe targowiska. Tam się sprzedaje ciuchy, na które jest największy popyt”.

W takim estetycznym otoczeniu Bernard Hanaoka otwiera sklep w warszawskich pawilonach przy ul. Marchlewskiego (dziś al. Jana Pawła II). Sensacja!

— Pole było puste, z miejsca stał się gwiazdą — opowiada Hoff.

Inspiracje czerpie ze strojów mandżurskich i japońskich. For­mę dopasowuje do sylwetki, poza tym: szerokie ramiona, stójki, asymetryczne zapięcia, obszerne spodnie zwężane ku dołowi, przy­pominające chałaty mandżurskie długie koszule sięgające do pół łydki.

W 1987 roku organizuje pokaz w Piwnicy na Wójtowskiej na Sta­rówce — miejscu słynnym z przedsięwzięć artystycznych. W rolę kon­feransjera wciela się Andrzej Zaorski, śpiewa Danuta Rinn.

W towarzystwie poruszenie, w prasie — trudne pytania.

No bo chałat mandżurski (z jedwabiu) kosztuje 80 tys. zł, szorty weł­niane — 9,5 tys, ręcznie robiona wełniana kamizelka — 28,5 tys. (projek­tantka Joanna Klimas pamięta ją ze swojej szafy — uwielbiała ją ze wzglę­du na wybitną jakość). Przeciętna pensja to wówczas 30 tys. Nie dość, że to wszystko dziwne, to jeszcze drogie.

„Uważa pan, że mężczyźni mogą ubierać się w jedwabie?” — py­tał dziennikarz „Kuriera Polskiego”.

„Nie tylko w jedwab, ale też we wspaniały polski len, który mo­że być noszony od świtu do wieczora. Dziś wszyscy biegają w marmurkowym dżinsie (…). To teżjest ekstrawaganckie. Swobodny strój wpływa na dobre samopoczucie mężczyzn, którym się też coś od życia należy”.

Nieco później tłumaczył: „Od lat walczę z zakorzenionymi u Polaków gustami turecko-rembertowskimi. Z fatalnymi i jakościowo, i w sensie pomysłu produktami «made in Turkey», które u nas mają często za­stępcze etykiety i nieudolnie naśladują produkty włoskie. Bardzo cenię wspaniałe projekty Mody Polskiej na dobrym europejskim poziomie. Naszą ulicę zmienia nie do poznania pani Hoff. Ubrania jej projektu są wprost rozchwytywane. Są modne i przede wszystkim bardzo tanie”.

Jest rok 1989, inflacja gna, przeciętna pensja to ok. 200 tys. U niego garnitur kosztuje 300 tys.

A więc znów mozół wyjaśnień. Że tylko najdroższe, z najlepszych materiałów, że metr wełny kosztuje od 5 do 20 dolarów, kolekcje są w krótkich seriach i właściwie każdy projekt to unikat. „Nie tak dawno oglą­dali moją kolekcję projektanci z Paryża i stwierdzili, że ma wystarczają­cą ilość soli i pieprzu” — dodaje.

Paryż w PRL-u i w przededniu kapitalistycznej III RP zamyka każdą dyskusję nawet skuteczniej niż teraz.

***

Barbara Hoff: — To trudny czas dla ambitnego krawiectwa. A on był am­bitny. Robił odjazdowe rzeczy. Kręciły go nowe technologie. Siateczki, sztuczna skóra, hologramy. Takie tkaniny, które wszystko potrafią.

Janusz Leśniewski: — Był wzorcem spraw estetycznych w zmieniają­cej się rzeczywistości. Każdy pokaz jego kolekcji był wówczas wydarze­niem. Przychodzili wszyscy. Znajomi aktorzy, biznesmeni z BCC, mi­lionerzy z Anina. Wszyscy, którzy byli ciekawi nowej estetyki.

Lidia Kalita, projektantka mody, współzałożycielka marki Simple: — W1992 roku kończyłam studia i on zobaczył mój pokaz dyplomowy. Potem zaprosił mnie na pokaz dla młodych projektantów. Pamiętam, jak wróciłam do domu i zastałam na sekretarce nagranie od niego. Odsłu­chiwałam kilka razy, bo nie wierzyłam, myślałam, że ktoś zrobił mi żart. Podczas pokazu w Teatrze Małym każdego z nas sam zapowiadał. Usły­szeć od gwiazdy tego formatu: „To jest talent, trzeba ją obserwować” — by­ło dla mnie absolutnie przełomowe.

***

W przełomowych czasach Hanaoka przenosi się z al. Jana Pawła II na ul. Moniuszki, gdzie prowadzi bardziej galerię niż sklep. Ciągle organi­zuje pokazy — w Teatrze Małym, w Radomiu. Snuje duże plany. Marzy, że Polska stanie się centrum mody Europy Środkowo-Wschodniej.

Kiedy przyjeżdżają kanadyjscy biznesmeni z propozycją na wspólny interes, nie godzi się. Obawa się, że zostałby krawcem do wynajęcia przez korporację. Otwiera ze swoimi unikatowymi kolekcjami sklep przy ul. Freta, co kończy się klapą — nie jest w stanie płacić czynszu.

To połowa lat 90., czas dla krawiectwa ciągle nie jest łaskawy. — Polacy przestali go szanować, bo woleli rzeczy zagraniczne — mówi Janusz Le­śniewski. Klasa średnia i biznes ubierają się w zachodnie marki, które widują w „Sukcesie” czy „Playboyu”.

W 1996 roku projektuje mundury dla policji, ciągle jeszcze szyje wła­sne kolekcje, ale jego gwiazda blaknie. Zostaje legenda.

Prowadzi czasopismo „Moda Męska”, często komentuje coś w pra­sie. — Zawsze miał pod ręką listę najlepiej ubranych z komentarzem. Ro­bił notatki, oglądając telewizję — opowiada dziennikarz mody Michał Za­czyński. Jemu właśnie Hanaoka powiedział w wywiadzie parę lat temu: „Mężczyźni ubierają się bardzo na luzie. I całkowicie łamią kody ubio­ru. Czasem mnie załamuje, jak idę, na przykład przez Łazienki Królew­skie, i widzę mężczyzn w strojach gimnastycznych. W centrum miasta! A przecież wszystko powinno mieć jakiś swój porządek, być dobrane do okazji, do pory dnia, pory roku itd.”.

Na spacery do Łazienek zabierał zwykle Barbarę Sołtysik. Pogadać o tym, co teraz, powspominać dawny czas. Jak kiedyś wpadała do niego w przerwach prób w Teatrze Współczesnym, bo dzwonił i mówił: — Baś­ka, nudzę się, przyjdź.

Mieszkał obok, więc wpadała. I szli z psem albo rozmawiali o książ­kach, albo co u kogo słychać. — Nie obgadywał nikogo, nie wyśmiewał się. Nigdy — mówi Sołtysik.

Bywało raczej odwrotnie. Bo — jak kiedyś na podwórku — był inny. Więc gdy nie dał roli albo zniżki na garnitur, można było wygadywać. Źe ga­duła, że wymyśla, że zbyt ekspresyjny…

Barbara Hoff: — Nie był szablonowy. To pierwsze, co rzucało się w oczy. Żeby dowiedzieć się więcej, trzeba było go dobrze poznać.

Edward Dargiewicz (aktor, właściciel kawiarni przy placu Zbawicie­la): Mieszkaliśmy po sąsiedzku. Codziennie przed 22 zaglądał do nas do kawiarni, wspólnie ją zamykaliśmy, potem jeszcze szliśmy na spacer wo­kół placu, omawialiśmy dzień. Miał niezwykłą ciekawość świata, inaczej niż jego rówieśnicy, którzy często mówią: „Mnie to już nie dotyczy”. Je­go interesowało wszystko. Czasem przyglądaliśmy się ludziom, komen­tował, jak wyglądają. Powtarzał zawsze: „Trzymaj się prosto, a będą cię szanować”. Wziąłem to sobie za życiowe motto.

Gołda Tencer: — Spotkaliśmy się w tym roku pierwszy raz, odkąd od­szedł z Teatru Żydowskiego. Mój syn kręcił film o aktorach Idy Kamińskiej i zebrał ich wszystkich w restauracji. Usiedliśmy przy stole i po chwi­li było tak, jakbyśmy nigdy od niego nie wstawali. A nie widzieliśmy się ponad 40 lat. Obiecaliśmy sobie oczywiście, żejuż drugi raz nie pozwolimy na taką przerwę.

***

Od kilku lat należał do Platformy Obywatelskiej, z życzliwością obser­wował KOD. Na pikietę przez kancelarią premiera zaglądał każdego dnia. W białych spodniach i czarnej koszuli albo skórzanej marynarce, którą sam uszył. Zawsze w kapeluszu.

Witał się ze wszystkimi, siadał, zapalał papierosa i opowiadał. O hi­storii Warszawy, o historii teatru, o aktorach. — Babcia mojego męża by­ła aktorką, co jakoś nas zbliżyło. Rozmawialiśmy bardzo dużo — opowia­da Dorota Łazowska, jedna z uczestniczek pikiety. — Również o ubraniach. Przyniósł mi nawet któregoś dnia dwie pary rękawiczek, jedne błękitne do łokcia, bo uznał, że będą mi pasować.

Wspólnie złorzeczyli na szkodliwą, butną, wrogą ludziom władzę. Ale nigdy nie chciał nosić przypinek z manifestami, bo uważał, że to nie jest w dobrym guście, ponadto może zniszczyć ubranie.

W ostatnią sobotę poprosił, żeby dać mu dwie. — Bo chcę iść w po­niedziałek na kontrmiesięcznicę.

W niedzielę umarł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji