Piętnaście minut za wcześnie
Swego rodzaju modą ostatnich sezonów stało się w naszych teatrach otwieranie nowych scen: w zaadaptowanych systemem gospodarczym salach prób, w malarniach czy też w zrekonstruowanych piwnicach. Sceny te nie są jednak - jak można by przypuszczać - miejscem awangardowych eksperymentów artystycznych; służą najczęściej prezentacji kameralnych, małoobsadowych sztuk - przeważnie lżejszego kalibru - które dziś, w dobie kryzysu, stanowią w większości teatrów podstawę repertuaru. Swą nową scenę otworzył przed kilku laty również warszawski Teatr Współczesny. Ponieważ jednak placówka przy Mokotowskiej dysponuje zaledwie jedną salą - nową scenę otwarto na scenie starej, zmieniając jedynie godzinę rozpoczynania spektakli: sztuki o mniejszym ciężarze gatunkowym rozpoczynają się 15 minut później niż zwykle. Pod szyldem nowej sceny pokazano dotąd dwa utwory: głośne "Jak się kochają..." Ayckbourna i - z mniejszym sukcesem - sztukę Csurki "Paal i Maal". Od dwóch lat na Scenie 7.15 nie pojawiło się nic nowego; również najnowsza premiera Współczesnego, "Życie wewnętrzne" Marka Koterskiego, prezentowana jest po dawnemu - o dziewiętnastej.
Debiut sceniczny Koterskiego, znanego filmowca-dokumentalisty, to utwór o tematyce współczesnej, usiłujący odwoływać się do naszych dzisiejszych realiów i codziennych doświadczeń. Oto zwykłe, przeciętne mieszkanie w wielkim bloku - gdzieś pomiędzy windą a zsypem na śmieci. W tej betonowej klatce, jakich wokół tysiące, dwoje zwykłych, przeciętnych ludzi, po prostu:
Mąż i Żona. Ona - nauczycielka, On - zapewne inżynier. Koterski pokazuje swoich bohaterów w ciągu siedmiu kolejnych dni, dni różniących się od siebie jedynie nazwą, bowiem każdy z nich wypełniony jest identycznymi, banalnymi zajęciami. Tworzą one swoisty rytuał szarej, jałowej egzystencji: obiad - gazeta - zmywanie - telewizja - kolacja. Jedynym urozmaiceniem tej obezwładniającej monotonii są bezsensowne utarczki z sąsiadami lub też erotyczne rojenia, w których zarówno Ona jak i On próbują lekarstwa: na życiowe frustracje.
W intencji autora, tytułowy zwrot "życie wewnętrzne" miał więc mieć wymowę ironiczną, momentami nawet gorzką, a śmiech, który towarzyszy sztuce Koterskiego, pełnić miał funkcję podobną jak w sztukach Gogola. Niestety, pozostało to raczej w sferze projektów i nie spełnionych zamierzeń. Głównym winowajcą okazał się tu sam autor, a zarazem reżyser przedstawienia. W pierwotnej wersji "Życia wewnętrznego", opublikowanej na łamach Dialogu, rzeczą, która najbardziej zwracała uwagę, był język, jakim posługiwali się bohaterowie utworu. Jego deformacja nie była, jak sądzę, jedynie eksperymentem formalnym; odzwierciedlała ona - w sposób celny i skrótowy - deformację i chaos świata;, w jakim żyją stworzone przez Koterskiego postaci. W wersji teatralnej - konstrukcyjnie, przyznać trzeba, bardziej zwartej - z eksperymentów tych pozostało bardzo niewiele. Język, który słyszymy ze sceny, jest właściwie nijaki, nie określa precyzyjnie ani postaci, ani czasu akcji. Sztuka równie dobrze mogłaby się dziać dziś, jak 30 lat temu. Nie takie były chyba ambicje autora.
Koterski -doświadczony filmowiec - nie sprawdza się też najlepiej jako reżyser teatralny. Rejestrując na scenie obraz naszej codzienności zachowuje się niczym operator z czasów braci Lumiere, który jeszcze nie wie, co to kadrowanie i montaż; satysfakcję znajduje w monotonnym kręceniu korbką kamery. W efekcie oglądamy ciąg podobnych do siebie obrazków - bez point i kulminacji - które dość szybko zaczynają nużyć, mimoiż przedstawienie trwa zaledwie 75 minut.
Gwoli sprawiedliwości odnotować trzeba rzetelny wysiłek aktorów, przede wszystkim dwójki protagonistów: Marty Lipińskiej w roli zahukanej kury domowej i Krzysztofa Kowalewskiego jako jej safandułowatego męża. Były to jednak raczej szkicowe wizerunki aniżeli pełnokrwiste role - na te ostatnie aktorom po prostu zabrakło materiału.
Widz, który przyszedł na Mokotowską zwabiony nadzieją zobaczenia spektaklu dającego wreszcie rzetelne świadectwo naszym czasom, musi więc niestety obejść się smakiem. Zamiast sztuki na miarę "Kartoteki", czy może raczej "Tanga", zobaczyliśmy dość powierzchowną komedię obyczajową - lekkostrawną, ale nie pozostawiającą też żadnych głębszych wrażeń. By uniknąć na przyszłość podobnych nieporozumień, proponuję przenieść sztukę Koterskiego na drugą scenę Współczesnego i zmienić godzinę spektakli. Na razie bowiem rozpoczynają się one o piętnaście minut za wcześnie.