Artykuły

Kronika wypadków politycznych

Teatr Pożar w Burdelu więcej wam powie o Polsce niż wszystkie gazety razem wzięte. Odradza się inteligencki kabaret.

Tak co roku, cofniemy się w czasie do 1989 roku — zaczyna Andrzej Konopka, wodzirej teatralnej trupy, czyli Burdeltata. — Zadamy pytanie o plan Balcerowicza, brunatną falę, dobrą zmianę w polskim se­rialu. Przed wami wieczór magii i ścierny, będą endecy, będą syreny. Odsłania się żela­zna kurtyna. Przedstawienie się zaczyna!”. Warszawska grupa teatralno-kabaretowa Pożar w Burdelu zaczyna 30. odcinek. Wy­stąpią stali bohaterowie z Burdeltrupy oraz gościnnie: wieżowiec Warsaw Spire, Dzika Reprywatyzacja, Agora, Lech Wałęsa, Bolek i Bolesław Chrobry. Będzie dialog Ziemkie­wicza z Dmowskim, a nawet spowiedź Bal- cero i Ruchadło Leśne. Zwolniony za wypo­wiadanie się na każdy temat profesor PAN Maks Hardkor odnajdzie się w Kampino­sie, gdzie założył laboratorium badań nad historią żywą, aby wszczepić DNA prze­szłości w teraźniejszość, tworząc zmuto­waną ZombiePolskę. Jak zwykle korowód postaci, aluzji, absurdalnych zwrotów ak­cji stworzy komentarz do spraw bieżących i problemów bardziej uniwersalnych.

Stawali jako zespół na scenie już około 300 razy, bo rosnąca popularność wymusza wielokrotne powtórki kolejnych progra­mów. Autorzy przygotowują nowy scena­riusz mniej więcej co dwa miesiące i wysta­wiają po tygodniu prób. Bywało, że bisowali godzinę po dwugodzinnym spektaklu, wybłagiwani przez widownię o ulubione pio­senki z poprzednich odcinków. Bez etatów, utrzymując się z samych biletów, Maciej Łu­bieński z Michałem Walczakiem i ich eki­pa robią teatr, musical, inteligencki kabaret, kronikę wypadków i bieżący komentarz, a właściwie wszystko naraz. I bawią się przy tym wciąż równie dobrze, jak ich widownia.

— Chodziło o to, żeby się wyzwolić z pę­tli chałtur i zrobić rozrywkę niezależną od dużych graczy, jak telewizja. Spróbować sta­nąć na własnych nogach. Nie przedzierać się tam, gdzie wszyscy, tylko robić swoje. Jest w tym marzenie o niezależności — wyjaśnia Łubieński.

Rutynowy amok

Miesiąc przed majową premierą nawet scena­rzyści nie wiedzieli dokładnie, o czym będzie kolejny odcinek. Na pewno o transformacji, bo zbliża się 4 czerwca, ale też o narodowcach i Bolesławie Chrobrym. Gdy tydzień przed premierą zaczną próby, będą w amoku.

— Obaj piszemy bardzo szybko i bardzo późno, ale zaklinamy się, że chętnie byśmy coś dopracowywali i dopieszczali — tłuma­czy Łubieński. — Że trwa to krótko, to chyba dobrze, bo wiele rzeczy grzęźnie w rozmo­wach i niepotrzebnych rozkminach.

W efekcie podczas próby dzień przed pre­mierą przedstawienie wyłania się z chaosu na moich oczach. Aktorów, tekst i muzy­kę zszywają niejako na żywca, dekorując na bieżąco strojami i choreografią, tworzą na scenie wir opowieści. Dopiero wtedy wi­dać, jak ważny jest, oprócz zgranego zespołu i tekstu, muzyczny band. Nie tyle ilustruje spektakl, ile go po prostu dźwiga.

Co na to aktorzy?

— Jęczą, że tempo straszne, ale Burdel to forma aktorskiego wyżycia się. Chyba ich podnieca, że robią to w takim amoku, że nie rozłazi się wszystko na miesiące prób. Zwykle ćwiczą trzy miesiące przed premie­rą, a i tak mają poczucie, że jeszcze zabrakło choćby jednego dnia.

Walczak i Łubieński nie są bardzo chętni do rozmowy z dziennikarzami. Pewnie się boją, że jak wszyscy napiszemy o wybuchu Pożaru w piwnicy na Chłodnej 25, a potem — że bilety zdrożały. Jakby w teatrach bilety nie były drogie. Tworzą w zawrotnym tem­pie i nie mają własnej sceny, ale przecież też są teatrem. Bilety już dawno nie są po dwie dychy, a coraz częściej po prostu ich braku­je. To zresztą dobry znak.

Faktycznie, zaczynali w piwnicy w kulto­wej warszawskiej klubokawiarni. Burdeltata odchylał kotarkę na kawiarnianej scenie, od­słaniając napis nierówno wycięty z kartonu i przyczepiony szpilkami niczym szkolna ga­zetka. Siedzący pod nim na zwykłych krze­sełkach aktorzy Burdeltrupy grali we wła­snych ciuchach i było ich kilkoro, a w tle przygrywały tylko klawisze. Dziś mają ko­stiumy, scenografię, zamiast kartonowych liter neon „Le Bordel Artistiąue”. Jest ich też więcej, a muzykę na żywo gra zespół. Chy­ba zresztą nie lubią tej opowieści o piwnicy. Wszak już 20 odcinków temu, w trakcie wy­stępu w Teatrze WARSawy, poczuli, że chcą grać właśnie tale, a nie w klubokawiarniach.

— Stanęliśmy na dużej teatralnej scenie, która teraz wydaje nam się malutka, i to był ten moment, kiedy podjęliśmy decyzję, że ruszamy po większą stawkę, bo mamy większe marzenie — wspomina Łubieński.

Warszawskie wątki

Mówią o nas różnie: dom schadzek, dziwki, dom złego prowadzenia się... — zaczyna zwy­kle Andrzej Konopka. Sama nazwa daje li­cencję na pewien bałagan, strumień szaleń­stwa. Inaczej nazwę zrozumiał Urząd Paten­towy, który odmówił rejestracji nazwy, bo słowo „burdel” zdało się urzędnikom „nie­cenzuralne i używane w kontekstach nie- związanych z dobrymi obyczajami”. Broni­ła ich nawet minister kultury Małgorzata Omilanowska tłumacząc, że polski język jest soczysty. Wyglądało, jakby sami napi­sali ten kabaretowy scenariusz.

Z soczystego języka robią użytek również w czasie przedstawień. Owszem, zdarzają się przekleństwa, ale nie częściej niż w wielu potocznych rozmowach. Grany przez Ha­merskiego dr Janusz Fak, psychoterapeuta z Warszawy, w każdym wystąpieniu nawią­zuje do seksu, a i żartów z Kościoła i księży nie brakuje. W Burdelu może być ostro, tro­chę wulgarnie, nikogo jednak się nie upoka­rza. Zresztą co tam przekleństwa, które gu­bią się wśród tylu form, stylów i fraz. Wśród kazań, rapowania, lirycznych pieśni, żarto­bliwych zaśpiewek. Bardziej w pamięć za­padają romantyczne monologi wygłaszane przez Tomasza Drabka tonem Jana Engler­ta, choćby ten, w którym jako kamienicznik w tonie Wielkiej Improwizacji mówi o de­krecie Bieruta i odzyskiwaniu kamienic.

Te drobne formy i gagi składają się na dłu­gie, szalone fabuły. Nie na darmo mający za sobą spore doświadczenie w pisaniu skeczy Łubieński spotyka się z dramatur­giem Walczakiem. Gubimy się w Muzeum Powstania czy w korytarzach Pałacu Kultu­ry, błąkamy w tunelach budowanego metra lub tunelach czasu. Innym razem w pusz­czy, która raz jest bardziej Białowieska, a raz prasłowiańska. Kiedy w odcinku Gorączka powstańczej nocy (szłam z obawą o to, jak śmiać się z powstania) walczący przyjdą pro­sić o pomoc pijących nad Wisłą hipsterów, a publiczność skończy płakać ze śmiechu, w finale wybrzmi poważna i liryczna Nie-Warszawa. „Choć tego miasta już nie ma, tak jeszcze wciąż trwa zabawa, kochane miasto, nieistniejące, nazywam je Nie-Warszawa — śpiewała Lena Piękniewska. — Nie­jedno z marzeń tu prysło, niejedno z po­wstań tutaj zgasło, to zawsze było i zawsze będzie szalone i wolne miasto”.

No właśnie, Warszawa. W końcu to war­szawski teatr. Kiedyś trzeba było śledzić lo­kalne media i plotki miejskich aktywistów, żeby rozumieć, z czego się śmiejemy. Teraz żarty są bardziej ogólnopolskie, choć gdyby robić statystyki, to wśród polityków najczę­ściej odgrywaną postacią jest pani prezydent Warszawy. Grana przez Agnieszkę Przepiórską, w przebraniu żebraczki odkrywała, co myślą warszawiacy, i była wraz z mężem bo­haterką serialu o życiu w Wawrze. W ostat­nim odcinku zostaje zaś porwana przez Ruchadło Leśne, gdy przebrana za Jandę wy­biera się na bal maskowy w wieżowcu Spire z okazji początku transformacji 4 czerwca. Prawdziwa prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz przed wyborami samorządowymi wybrała się na spektakl. Korzystając z oka­zji Burdeltata w finale wręczył jej czekoladę, żeby pamiętała o Burdeltrupie, w razie gdy­by przydzielała działki na placu Defilad, bo chcieliby zbudować sobie siedzibę.

Dowcip dla oczytanych

O stołecznych wątkach można by długo. Lekkie, bieżące, coraz częściej są tylko tłem. Mariusz Laskowski, gdy tęcza jeszcze stała na pl. Zbawiciela i co jakiś czas płonęła, wy­kreował Podpalacza Tęczy, który jest już sta­łym bohaterem, aktualnie także posłem na Sejm, gdzie wraz z Kukizem-Liroyem zakła­da klub z medyczną marihuaną. Podobnie stale powracają rozterki neurotycznej Pau­li z Wilanowa (Monika Babula) oraz grupy dziewczyn z Charlotte sączących winko na pl. Zbawiciela. Pożar nabija się z artystów i klasy średniej, czyli trochę z siebie, a z pew­nością ze swojej widowni. Tyle że tu uszczy­pliwości brzmią raczej jak krytyka przyja­ciół, którzy za dobrze cię znają i obśmieją lans czy powierzchowne poglądy.

Czasem jednak uderzają poważnie i gniewnie, jak w piosence o muralu Mar­ka Edelmana. Ponieważ wspólnota miesz­kaniowa żądała pieniędzy za użytkowanie muru, piosenka pyta: „Zaraz, zaraz, żądacie kasy za Żyda przechowanie, Państwo Pod­ziemne za handel żydowskim losem ska­załoby was na śmierć przez rozstrzelanie”. Padają słowa o szmalcownikach z Nowoli­pek 9b.

Czy to tylko warszawskie? Przecież inne miasta też mają swoich hipsterów, własne Miasteczka Wilanów, popularne bary i stre­fy lansu. No ale może to zbyt wielkomiej­skie czy inteligenckie? Prawdą jest, że te dowcipy najlepiej smakują, gdy rozszyfruje się kulturowe kody. Ale czy to źle, że ich lep­sze żarty wymagają czytania książek i gazet oraz podstawowej znajomości historii? Wy­raźnie jest taka kategoria widzów, której ta­kich rejestrów w kabarecie potrzeba.

Żywa gazeta

Pożar w Burdelu to jednak nie tylko war­szawska kronika. Jacek Mikołajczyk od­niósł do nich kategorię liuing newspaper, żywej gazety. I tak przez te trzy lata po­jawiał się Putin i wojna na Ukrainie. Cy­klicznie Marsz Niepodległości i rocznica wyborów 4 czerwca, problemy samotnych matek, pozbawionych etatów aktorów. Ostatniej jesieni nie ominęli zaś tematu uchodźców. I chyba tylko oni mogli sko­mentować go piosenką o generale Józefie Bemie, który jako uchodźca z Polski pro­si o azyl w Imperium Otomańskim i prze­chodzi na islam.

W grudniu Lena Piękniewska w roli Kon­stytucji śpiewała: „Wyjdźcie na ulice, warsza­wiacy, wolności nie dostaje się na tacy, to ja, Konstytucja, obrońcie mnie, bo tyran posiąść i zmienić mnie chce”, a Burdeltrupa dołączy­ła chórem i ruszyła na widownię rozdając transparenty. Po czym wybrzmiała ironicz­na piosenka Magdaleny Łaskiej: „Wrócimy do władzy, wiosną albo latem. Protestowa­łam, to teraz czas na latte. Nie bójmy się, nie bądźmy spięci, a teraz zróbmy sobie selfie”.

W granym od lutego odcinku Zemsta Bogów — być może jedynym przedsię­wzięciu kulturalnym dotyczącym roczni­cy chrztu Polski, które nie powstało z dota­cji przeznaczonych na obchody jubileuszu — przejęta przez tyrana Zdzisława trupa krę­ci patriotyczny film o Mieszku I na mia­rę Hollywoodu i próbuje robić prawicową sztukę. Jest polityka historyczna i Puszcza Białowieska, wegetarianizm i intronizacja Chrystusa. Zatem Mieszko I okazuje się ła­godnym i jedzącym bulwy młodzieńcem, spłodzonym, gdy jego matka ma romans z hiszpańskim kronikarzem Ibrahimem Ibn Jakubem. W rozmowę pogańskich bo­gów wtrąca się Jezus z Nazaretu, który nie chce zostać królem Polski: „Za Polskę dzię­ki, jestem królem świata”.

Kiedy są bliscy rozbicia się o kiepski żart, pojawia się inteligentna puenta. Zmęczą cię śmiechem, to na scenę wyjdzie z rzewną pio­senką Lena Piękniewska. Wcielała się nie tyl­ko w Konstytucję, ale i w znudzoną oraz sfru­strowaną Śmierć, zalany tunel Wisłostrady, tarczę wiercąca metro. Była też szafą Kiszcza­ka i maszyną szyjącą odzież patriotyczną. In­nym razem żegnała konający po drugiej stro­nie Wisły miejski rower veturilo, dyskretnie nawiązując do wandalizmu uczestników Marszu Niepodległości: „na praskim brzegu na Waszyngtona, wśród huku petard po ci­chu kona veturilo, my sweet veturilo. Wraz z nim na rondzie Waszyngtona z ogłoszenia­mi gruby słup kona, konają barierki, kostki brukowe, konają ławki, przystanki nowe, pod niebem czerwonym od rac leży, że to już koniec, nie może uwierzyć”.

Duszpasterz hipsterów

Gdy nadchodzi czas, Andrzej Konopka za­kłada wełnianą czapeczkę, a szalik przewie­sza jak stułę. Trudno wyobrazić sobie od­cinek Pożaru bez ks. Marka, duszpasterza hipsterów. Jego kazanie do złudzenia przy­pomina nieporadne, ale podniosłym tonem wypowiadane zdania prawdziwych dusz­pasterzy, ambitne i wielokrotnie złożone tylko po to, by nagle się załamać lub zgubić wątek. Kaznodzieja między uwagi o wierze i życiu wtrąca anegdoty i próbuje nieporad­nie bratać się z publicznością sygnalizując, że rozumie współczesny świat, popkulturę i problemy codzienności. — Pisanie tekstów dla księdza nie jest chyba aż tak trudne, bo wszyscy jesteśmy w tym dobrze osłuchani — komentuje Łubieński. — Urok pisania księ­dza Marka polega na tym, że gdy nagle po­wie odpowiednim tonem, jakie opony wy­biera, daje to efekt masakrujący.

Ks. Marek pojawił się w Pożarze dosyć szybko i urósł dzięki Konopce. Stał się cen­tralną postacią każdego spektaklu. Kaza­nie jest punktem rozładowującym i spina­jącym.

W odcinku Zemsta Bogów pytał Miesz­ka I, czy inni królowie, którzy przyjęli ze swoimi narodami chrzest, nie dokuczają mu, że jako jedyny nie został świętym. Za­stanawiał się, gdzie Jezus będzie mieszkał po mianowaniu go królem Polski, bo jest już za duży, żeby mieszkać z mamą w Często­chowie... I dalej: „Kochany, ja muszę powie­dzieć ci prawdę. Namawiasz do płacenia po­datków, nadstawiasz drugi policzek, miłu­jesz swoich nieprzyjaciół... mój drogi, masz zbyt lewackie poglądy jak na chrześcijanina, a na katolika to już w ogóle! A poza tym ta uroda, dajcie spokój, zbyt bliskowschodnia”.

Choć publiczność chichocze, to można odnieść wrażenie, że ksiądz głosi prawdziwe kazanie, zadając pytania o relacje między­ludzkie, umiejętność świętowania czy od­poczynku. Prowokuje widzów, demaskując lęk, jakim podszyta jest skłonność do „beki z Kościoła”: „Pewnego dnia umrzesz przed kompem i nikt cię nie zalajkuje...”.

Łubieński przyznaje: — Księdzem Mar­kiem można dotknąć czułych punktów, zwłaszcza że to wciąż sfera strasznie wraż­liwa, od której nie ma ucieczki.

Ksiądz Marek rozpoczął też własne ży­cie — jako pierwsza postać z całej trupy ma swój monodram i regularnie pojawia się na YouTubie. W słowie na niedzielę Trójcy Świętej głosił niedawno: „Trójca Święta niech was inspiruje w kierunku refleksji politycz­nej. Trójca polityczna, słynny trójpodział wła­dzy: prezydent, premier i prezes. Trzy różne osoby, a jednali ta sama osoba współistotna sama ze sobą i ze sobą tożsama”.

Marzenie o stabilizacji

Burdeltrupa wędruje po warszawskich sce­nach. Grywali w kawiarnianych salach, barze Studio, Nowym Teatrze, Muzeum POLIN, plenerowo w Królikarni. Wyjazdowo w Poznaniu, Szczecinie, Białymstoku i na Openerze. Na scenie Teatru Polskiego, w to­warzystwie zespołu Andrzeja Seweryna, wypadli imponująco. Najbardziej pasuje do nich niezobowiązująca scena Teatru WARSawy — i tam grywają najczęściej, ale zaczy­na im być na niej ciasno. Teraz jest też Dzika Strona Wisły, klubokawiarnia i niewielka scena przy pl. Hallera.

— Dzika Strona była pomyślana jako labo­ratorium nowych form, inkubator pomy­słów — tłumaczy Łubieński. — Zaczęliśmy od Kryminalnych Zagadek Warszawy, zrobi­liśmy Duszpasterza Hipsterów, a niedłu­go przedstawienie z Rafałem Rutkowskim. Potem może będziemy pogłębiać nasze Bur­delowe seriale, czyli występy stałych posta­ci, jednocześnie planujemy formy teatralne o małej obsadzie.

Obecna forma Pożaru w Burdelu jest z ko­nieczności ulotna, bo nie spamiętasz zwro­tów akcji i dialogów. Zagrają ten odcinek jeszcze kilka razy i już go więcej nie zoba­czysz. Wydania na DVD nie będzie, może któraś piosenka pojawi się na YouTubie, ale całość przeminie.

— To frustrujące — przyznaje Łubieński.

— Tak naprawdę chcemy grać gęściej — tłu­maczy Łubieński. — Odcinek o transformacji będziemy grać 30 razy, co będzie rekordem. Nie chcemy się zarzynać w ściganiu się z codziennością, robiliśmy to już przez trzy lata.

— Oprócz tematów warszawskich i bieżą­cego komentarza, próbujemy dotykać mi­tów. Ciekawi nas głęboka potrzeba święto­wania pewnych rocznic, co pozwala grupo­wać ludzi wokół dat. W Herosach trzeci raz wracamy do tematu, który jest związany z 4 czerwca — tłumaczy reżyser i scenarzy­sta Michał Walczak. — Tego święta nadal nie udało się stworzyć. Jest zatrute i przegapio­ne. Również w polityce dyskusje dotyczą pro­blemu ze świętowaniem niektórych tema­tów. Marsz Niepodległości i marsz „Wszyscy dla wolności” to jakby próba, który spektakl wygra. Teatralizacja życia publicznego rze­czywiście nas żywi, ale jest też wyzwaniem. Nas jako badaczy polskiego karnawału cieka­wi regenerowanie energii ludycznych. Teatr, który robi klasyczne dzieła i będzie miesią­cami szukał odpowiedniej metafory, nieste­ty nie nadąża z odpowiadaniem na rzeczy­wistość, którego ludzie potrzebują. A prze­cież ma w sobie tradycje bardzo szybkiego reagowania. Szekspir czy Bogusławski pisa­li błyskawicznie i z dużą dawką żywiołu ludycznego. Być może taicie trochę skundlone medium pozwala nam lepiej dotrzeć do ma­sowych emocji. Zwłaszcza teraz, gdy te na­miętności i instynkty szczególnie dochodzą do głosu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji