Miłość - to takie proste
Były skandale i sensacje. Szafowano już seksem i zbrodnią. Po okresie dominacji tematów kontrowersyjnych, trudnych, często budzących sprzeciw i oburzenie, na polskie sceny - zwłaszcza w wakacje - wraca... miłość.
Brud, kłamstwo, seks, zbrodnie miały być odzwierciedleniem współczesnej rzeczywistości. Reżyserzy tłumaczyli: dlaczego nie pokazywać tego w teatrze, skoro tak wygląda nasze życie? Nie ukrywali, że chodzi o zbulwersowanie widzów, sprowokowanie ich do dyskusji. Przez krótki czas był to temat "na topie": "Shopping and fucking" w "Rozmaitościach", "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie i prawdziwa natura miłości" w "Dramatycznym", wreszcie "Zbombardowani" w hali Norblina. Skomplikowane relacje homoseksualistów, prostytutek, chorych psychicznie, narkomanów, morderców - miały być magnesem przyciągającym widzów.
Temat, mimo że szeroko i głośno komentowany, zniknął równie szybko, jak się pojawił. Okazało się, że ludzie nie przychodzą do teatru po to, by oglądać świat zdeformowany, przed którym właśnie uciekają.
Epatowanie nagimi ciałami, stosunkami seksualnymi rozgrywanymi na scenie, początkowo odnosiło skutek. Później zaczęło nużyć i irytować. Po raz kolejny okazało się, że ludzie chcą spokoju, czystości i uczuć. Niekoniecznie prostych i łatwych. Ważne, by nie budziły obrzydzenia i niechęci.
Miłość to temat sprawdzony, zawsze aktualny, uniwersalny. Można ją postrzegać na różne sposoby i w różnych układach: nie tylko tych najbardziej oczywistych, ale i mniej komercyjnych - rodzicielskich, braterskich.
Lars Noren, współczesny szwedzki dramaturg, nieprzypadkowo przewrotnie zatytułował jedną ze swoich sztuk, którą w zeszłym roku wystawiał Teatr na Woli - "Miłość - to takie proste". Jej bohaterowie, mimo że wykształceni, bogaci i sławni - nie potrafią się ze sobą porozumieć. Kobiety i mężczyźni w średnim wieku, którzy przeżyli ze sobą zgodnie wiele lat, nagle zaczynają sobie zdawać sprawę, że ich związki były pomyłką.
Inaczej Noren przedstawia miłość w sztuce "Jesień i zima" (jej polska premiera odbyła się w zeszłym roku w stołecznym teatrze Dramatycznym - rodzinnej psychodramie, gdzie każdy każdego oskarża o brak akceptacji, nieodpowiednie lokowanie uczuć. Rodzina tutaj jest więzieniem, z którego bohaterowie - mimo że chcą - nie potrafią się wyrwać. Paradoksy, ból i cierpienie, kalectwo dusz widoczne w sztukach Norena sprawiają, że często nazywa się go współczesnym Strindbergiem.
Śmieszności i słabości bohaterów przedstawia Marek Koterski w sztuce "Ich troje", pokazywanej w teatrze Ochoty. Występują: kobieta, mężczyzna i ten trzeci, czyli... telewizor. Fascynację drugim człowiekiem z czasem zastępuje chorobliwe przywiązanie do przedmiotu. Koterski pyta z ironicznym uśmiechem: Czy aby nie za szybko poddajemy się zdobyczom współczesnej cywilizacji? Świat chwilami zbyt szybko biegnie do przodu. Możemy nie zorientować się, kiedy drugiego człowieka zastąpi nam sztuczny twór, podobny choćby do dziecięcej zabawki Furby, która od swojego właściciela domaga się pieszczot: głaskania, od czasu do czasu podrapania za uchem...
O tym, że lubimy opowieści o miłości z happy endem, świadczy ciesząca się dużym zainteresowaniem najnowsza premiera teatru Ochoty. "John i Mary" wg Mervyna Jonesa było tutaj grane kilkanaście lat temu. Teraz spektakl wznowiono w nowej obsadzie. Dlaczego? Bo jego autorzy wiedzą, że może ściągnąć do teatru publiczność. Historia dwojga ludzi po trzydziestce, którzy nagle odnajdują siebie w wielkim świecie, daje widzom nadzieję i wiarę w to, że im także się uda.