Artykuły

Fifty-fifty w POSK-u

Stanisław Tym, autor wystawianej obecnie sztuki w Teatrze Nowym w POSK-u nazwał ją komedią, ja nazwałabym ją farsą albo farsokomedią, przypominającą (szczególnie w akcie pierwszym) słynne francuskie farsy (włącznie ze zdejmowaniem spodni) Caillaveta i Flersa czy Feydeau.

Farsa jest najtrudniejszą formą teatralnego wyrazu, zarówno dla autora, jak reżysera i aktorów. Fifty-fifty nie jest sensu stricto farsą klasyczną, bo choć akt pierwszy zawiera w sobie wszystkie atrybuty farsy – z szaleństwa przechodzimy w następne szaleństwo, z nieporozumienia w nieporozumienie, to akt drugi pokazuje dość ponury, choć podany w formie farsy obraz rzeczywistości Polski lat 80, dobrobytu gierkowskiego, „małej stabilizacji”. W pierwszym akcie śmiejemy się nieopanowanie, zaskakiwani niekończącymi się „qui-pro-quo” sytuacji i charakterów postaci – w drugim śmiejemy się również, ale śmiech ten nie jest wesoły. Śmiejemy się bowiem z sytuacji tamtego okresu, oszustwa, okradania współobywateli i państwa, robienia karier zbudowanych właśnie na oszustwie. Ten akt dzieje się w noc Sylwestrową w willi jednego z prominentów, urządzonej zarówno bogato, jak i bez smaku, wyposażonej we wszelkie zachodnie „gadżety” – spełnienie marzeń o dobrodziejstwach, jakie daje Zachód. Akt ten powiewa duchem niepokoju i smutnego przypomnienia tej, na szczęście, minionej epoki. Szaleńcza zabawa, korowód rozbawionych postaci, tych poprzebieranych krów, owieczek, żabek itd. – mimo śmiechu publiczności (bo naprawdę w reżyserii Bogdana Hussakowskiego – zabawa jest na „sto dwa”) nasuwa poważniejsze refleksje i „toutes proportions gardees” tańca w Weselu Wyspiańskiego.

Po to, aby ten kontrast pierwszego i drugiego aktu zwarł się konsekwentnie, potrzeba jeszcze pewnego dotarcia (głównie reżyserskiego) – co na pewno będzie miało miejsce na następnych przedstawieniach. Może za poważnie patrzę na tę w zasadzie zabawną satyrę, może chcę w niej ujrzeć więcej niż w niej jest. Nie wątpię, że publiczność będzie się na niej szczerze bawić i śmiać, gdyż tak, jak pisze p. Broncell – nasza publiczność chce się śmiać i to reguluje od lat nasz repertuar – ale czy rzeczywiście chce się tylko śmiać? A czy na tym przedstawieniu można się nie śmiać i nie bawić, oglądając takiego aktora jak Mieczysław Czechowicz – najlepszy chyba od lat aktor komediowo-charakterystyczny. Partneruje mu utalentowana aktorka Teatru Powszechnego w Warszawie Ewa Dałkowska, głupiutkie żoniątko, które dużo wie i ho! ho! dużo rozumie. „Nasz” Daniel Woźniak pokazał jeszcze raz, że oprócz talentu dramatycznego – jest świetnym komikiem – z tego najlepszego rodzaju „z cicha pęk”. Jego parą jest znakomita w roli pani wice wojewodziny z apetytem na życie i jego smakowite kąski, a przede wszystkim na szwedzkie kafelki do łazienki i japońską telewizję.

Nasz stosunkowo nowy nabytek, Tadeusz Chudecki, pokazał nam już wielokrotnie swój talent komediowy. Tu grał brawurowo zawodowego złodzieja, o ileż sympatyczniejszego od dostojników okradających państwo. A że był przy tym spryciarzem i utalentowanym krętaczem i przewyższał w tym swego ustosunkowanego teścia – to inna sprawa. A co zrobił po tym – nie powiem, aby nie psuć pointy. Tak jak w pierwszym akcie to on (Chudecki) prowadził, tak w drugim trzeba wyrazić ogólne uznanie dla świetnych i znanych naszych aktorów, że zagrali prawie nieme i dalekoplanowe dla akcji role – tych wszystkich poprzebieranych gości szaleństwa sylwestrowego, właściwie bezimiennych oprócz nazw masek, które noszę. Bez nich nie byłoby przedstawienia.

Wszyscy są zabawni, panie zgrabne i nieżałujące nam swych wdzięków. Panowie zabawnie ośmieszają samych siebie. Należy się im uznanie, że przyzwyczajeni do głównych ról – przyjęli tak małe, a tak potrzebne w tym spektaklu. Są to: aktorka z Polski Jolanta Banak, kryjąca pod maską krowy groźną twarz żony wysokiej szyszki partyjnej, Anna Kaźmierczak jeszcze raz pokazała nam swe piękne nogi i inne swe uroki (Króliczek); Krystyna Podleska o nie gorszych nogach, po roli w sztuce Becketa w prestiżowym teatrze londyńskim, była skromną owieczką. Efektowną syreną była Matylda Szymańska. Jacek Jezierzański był pełnym wdzięku i sugestywnych manier Aniołem. Za Smokiem i Turoniem kryli się skromnie Czesław Grocholski i Wojciech Piekarski. Janusz Szydłowski, po tytułowej roli w naszym najlepszym przedstawieniu „Kandyd” zadowolił się rolę Diabła z korowodu balowego. Biedną panną z dzieckiem była adeptka kursów teatralnych PUNO – Alicja Skowron. Z kim to dziecko i innych tajemnic nie wyjawię.

Znany scenograf Paweł Dobrzycki dał sugestywne wnętrze snobujących się na Zachód nowobogackich i doskonały, urządzony na amerykańską dyskotekę „salon”, gdzie bawią się gierkowscy prominenci i ich dziewczyny. Bałagan celowy. Tę zabawę i te wszystkie smaczki zorganizowała nam Urszula Święcicka – kierownik Teatru Nowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji