Fredro bez koturnów
O Fredrze można by bez końca. A o ślicznej komedii Mąż i żona jeszcze więcej. Kontrowersyjna, budząca sprzeciw, „stare kumoszki gorszyły się” (i nie tylko kumoszki – dodaje jeden ze współczesnych Fredrze krytyków). Padały słowa o zgniliźnie, gangrenie moralnej. Przyczepiono nawet na wiele lat tej lekkiej jak pianka zabawie – umoralniające zakończeni – niszcząc bezbłędną konstrukcję sztuki, nie pozwalając Fredrze (dwudziestolatkowi wówczas) na młodzieńczą swobodę, bez koturnów, bez „chłosty krytyki”, bez wchodzenia na cokół narodowego Savonaroli. Aż śmiać się dziś chce, jak ta komedia była odczytywana.
Na szczęście przedstawienie, jakie oglądaliśmy ostatnio w Teatrze w POSK-u, wibrowało wdziękiem, pulsowało radością życia, w którym wszystkie perypetie wzajemnie się zdradzających i wzajemnie oszukujących bohaterów były samą rozkoszą, z której omdlewa Elwira, pręży się Alfred, młodnieje hrabia Wacław a iskrząca się joie de vivre Justysia jest jakby boginką miłości – niezależnie od tego, ile wyrachowania czy przebiegłości wkłada w swe intrygi. Przy całej błahości tematu (odwiecznych zdrad małżeńskich i jałowego romansu z nudy) – jakże Fredro wzbogacił ten tak ograny temat. Pokazał męża w przeciwnej niż do tej pory stosowanej konwencji – jako młodego jeszcze, acz nieco wyleniałego lwa salonowego – który nie pociąga własnej żony – właśnie, bo jest mężem. A on sam nie szaleje za urokami omdlewającej z potrzeby miłości żony – tylko dlatego, że jest jego żoną. Dużo „smaczków” można by jeszcze znaleźć w tej komedii – jak np. w postaci subretki (Justysia), która we wcześniejszych komediach (głównie francuskich) była zaufaną powiernicą swej pani, w najlepszym razie jej rywalką, ale bez swej wiedzy i woli. Tutaj triumfuje swym podwójnym zwycięstwem – szaleją za nią i mąż, i kochanek jej pani. Co za odwaga Fredry!
Trudno mi sobie wyobrazić bardziej do tej roli nadającą się aktorkę od Anny Dymnej – jej szelmowskie oczka, jej wdzięk, spryt, zaraźliwa wesołość rozgrzeszają wszystkich zdradzających z nią mężów i kochanków. Tak samo porywające, przecudne pozy, omdlewające spojrzenia, ustawicznie zmieniająca się na twarzy gama uczuć Anny Seniuk każą uwielbiać rozkochaną, znudzoną i mimo „podwójnego życia” – rozkosznie naiwną Elwirę. Jej gra oczu wystarczy właściwie za słowa – na szczęście jednak nie żałują nam obie słów, bo jakże pięknie toczy się wiersz w ich ustach, jak biegnie, rwie lub omdlewa, zależnie od akcji. Cala czwórka aktorów (ten piąty, Juliusz Potulski, w roli kamerdynera: „Konie zajechały, Pan hrabia czeka”, nie miał w swych kwestiach ani jednego rymu!) pokazali, jak mówić wiersz Fredry – swobodnie, giętko, płynnie, gdzie trzeba, emocjonalnie w momentach uczuciowych.
Płynęło się w tym wierszu jak w pewnej acz lekkiej łodzi – rozkoszując się jej ruchem – kołyszącym i radosnym zarazem. Obaj panowie – hrabia Wacław (Andrzej Kopiczyński) i hrabia Alfred (Marek Kondrat) tworzą z paniami przecudownie dowcipny, ironiczny i zniewalająco zabawny kwartet. Alfred, „lotny” kochanek (tzn. przerzucający się z jednej uwodzonej na drugą) to samo wdzięk i komizm – jego gierki błaznujące wywołują niekontrolowaną wesołość. Niepozbawiony poetyckości – chciałabym zobaczyć go i w dramacie lub romantycznej komedii. Elegancki w każdym ruchu, uwodzicielski hrabia Wacław rzuca uroki i nie dziwne, że podbił Justynę (i wiele pań na widowni). I co za głos. Z żoną nudzi się przykładnie, tak jak zamierzył Fredro.
Nie należy zapominać, że to urocze przedstawienie skonstruował jeden z asów dzisiejszego teatru polskiego – Gustaw Holoubek. Znałam go tylko jako wspaniałego aktora o najpiękniejszej dykcji – pokazał w reżyserowanej sztuce wielkie wyczucie konstrukcji, pełną wdzięku ironię, podał tę komedię jako arcyelegancką farsę. Co się na tej scenie dzieje – ustawiczny ruch – sytuacje mkną w wyścigowym tempie – nie tracąc ani na chwilę estetyki i elegancji. W pewnym momencie nieomal na glos zawołałam: „To Feydeau – tylko lepszy!”. A to coś mówi. Pełne inwencji i smaku sceny pantomimowo-baletowe czarowały wdziękiem i urodą, a zakończenie – bez słów – pokazało, jak należy tę jedną z najwdzięczniejszych komedii Fredry rozumieć i wystawiać.
W sumie było to przedstawienie przywracające właściwą rangę teatrowi, z którego wychodzi się z jakimś roześmianym ciepłem we wnętrzu. Do warszawskiej produkcji dołożył cegiełkę swego talentu i smaku „nasz” scenograf – Robert Czajkowski.
A ja triumfuję – tyle lat „odwoływałam się” do różnych naszych sprężyn teatralnych, aby wystawić Męża i żonę u nas, w Londynie. Nie udało się – dobrze więc, że mieliśmy okazję zobaczyć to przedstawienie w wykonaniu czołowych aktorów z Polski. Może zaszczepi to trochę miłości dla Fredry tym, którzy go znają tylko z lektur obowiązkowych, a więc obrzydzonych lektur szkolnych. Zobaczenie tego uroczego spektaklu zawdzięczamy p. Urszuli Święcickiej.