Przyczajone szaleństwo
Po premierze filmu "Porno" jeden z satyryków stwierdził, że Marek Koterski jest twórcą niespotykanie prawdomównym. Daje dokładnie to, co obiecuje w tytule. Jego "Dom wariatów" potwierdza to spostrzeżenie, aczkolwiek nie w potocznym rozumieniu terminu - jako szpitala dla nerwowo chorych.
"Dom wariatów" jest historią na pozór normalnej inteligenckiej rodziny. Współczesna psychologia określałaby ją wszakże mianem toksycznej. W mieszkaniu tak zaryglowanym i odciętym od świata, że niełatwo go otworzyć nawet domownikom, para starzejących się małżonków z zapałem godnym lepszej sprawy manifestacyjnie świadczy sobie drobne i grubsze nieżyczliwości, wypływające z różnic charakterologicznych i braku tolerancji na wzajemną odmienność. Z sadomasochistycznym zacięciem celebrują ustawiczne nieporozumienia, afronty i kłótnie, które - jak się okaże - nie pozostawały bez wpływu na otoczenie, a szczególnie na potomstwo.
Tak rozumiany dom wariatów - do którego trafiamy w ślad za odwiedzającym rodziców Adasiem - jest jak najbardziej realny, namacalny, nieomal bliski. Zamieszkujący go ludzie budzą nawet naszą sympatię, dlatego staramy się usprawiedliwiać ich z pozoru naturalne postępowanie, które z czasem przechodzi w formę groteskowych ceremonii - miejscami komicznych, miejscami budzących zgrozę. Autor i reżyser Marek Koterski zdaje się dobrze bawić rozhuśtywaniem nastrojów widowni. Śmiech jednak często zamiera nam na ustach. Bo śmiejemy się po Gogolowsku - z samych siebie. Widza, który nie rozpozna się w żadnej z sytuacji tej sztuki, po prostu nie ma. Albo się zwyczajnie zakłamuje. Klaustrofobiczną atmosferę "Domu wariatów" znamy już z rewelacyjnego filmu Marka Koterskiego pod tym samym tytułem, w którym wspaniałą kreację stworzył Tadeusz Łomnicki, a świetnie mu partnerowali Bogdana Majda i Marek Kondrat. Spektakl w warszawskim Ateneum zachował wszystkie zasadnicze wątki filmu, choć reżyser nieco inaczej rozkładał akcenty w pracy z aktorami.
Teatralną wersję utworu Koterskiego zdominowała postać Matki w brawurowym wykonaniu Ewy Wiśniewskiej. Rozpiera ją niezwykła witalność i nadaktywność. Wobec dorosłych już synów nawet nadopiekuńczość. Matczyna troska wyraża się tu bowiem w nieustannej dreptaninie, przynoszeniu potraw, parzeniu herbat, ścieraniu, myciu, poprawianiu. W ferworze "przychylania nieba" Adasiowi, Matka nie dba o to, by zamienić z nim choć kilka słów. Z mężem łączy ją mocne uczucie - pogardy połączonej z lekceważeniem.
Ojciec w wykonaniu Gustawa Holoubka to zaprawiony w bojach z żoną pantoflarz, który z wrodzonego sobie lenistwa, ospałości, a przede wszystkim dla świętego spokoju przybiera pozy stoika. Dodaje sobie powagi opowieściami o bohaterskich czynach, w których nie było mu dane wziąć udziału. Np. o alianckich konwojach, podczas których wyławiani z fal morskich żołnierze przepraszali swoich wybawców krótkim: "I'm sorry!". Za to, że sprawiają im zawód, idąc na dno. Zgrabiałymi z zimna rękami nie byli bowiem w stanie utrzymać rzuconej im liny. Reakcja rodziny na tę opowieść nie pozostawia najmniejszych złudzeń: "I tyś tam był" - szydzi Matka, a starszy syn Gigi (Grzegorz Damięcki) obraca wszystko w płaski żart Gigi, chodzący okaz samozadowolenia, jest przeciwieństwem nadwrażliwca i nerwicowca Adasia (Bartosz Opania). W jego osobie kumulują się najbardziej nieznośne przywary rodziców, które też coraz częściej dają o sobie znać. "Dom wariatów" przywraca naszej pamięci klimat tych przedstawień Teatru Ateneum, które od kilku ładnych lat mamy już tylko we wspomnieniach - błyskotliwie wyreżyserowanych i zagranych, inteligentnych, dających do myślenia.