Artykuły

„Zły” jak Psy”

Sceniczny Zły niewiele ma wspólnego z Leopoldem Tyrmandem. Z powieścią łączy go tylko osnowa fabularna. Widowisko Jacka Głomba utrzymane jest w stylu filmów Pasikowskiego. Pościgi, strzelaniny i dosadny język — czy tylko tak można dotrzeć dziś do młodzieży?

Powojenna historia polskiej literatury niewiele zna takich przypadków. Zły Leopolda Tyrmanda, po raz pierwszy wydany w połowie lat 50., dziś jest powieścią łączącą pokolenia. Kolejne wznowienia rozchodziły się w mgnieniu oka. Książka, często pogardliwie określana jako brukowy dreszczowiec, była dowodem, że również w Polsce może istnieć literatura popularna na wysokim poziomie.

Jednak Zły to nie tylko rodzimy kryminał, dziś trochę trącący myszką. Przed obejrzeniem legnickiego przedstawienia postanowiłem go sobie przypomnieć. Mało znam książek, które łak pomyślnie przeszły próbę czasu. Dziś łatwo powiedzieć, że Złym Tyrmand o epokę wyprzedził swój czas. Niektóre zwroty i dziś mogłyby należeć do kanonu języka potocznego. Podobnie sposób konstrukcji fabularnej, powodujący, że Zły to właściwie gotowy materiał na scenariusz filmowy. Polskie kino przymierzało się zresztą do adaptacji Złego. Najbliżej był Maciej Dejczer, ale skończyło się na mglistych planach.

Mówiąc o Złym pamięta się przede wszystkim o intrydze. Tymczasem mam wrażenie, że przygody rodzimego Zono w powstającej z wojennych min Warszawie to tylko pretekst. Ważniejsza jest szeroka panorama społeczeństwa, bardzo sugestywna próba stworzenia nowej, ale opartej na realnie istniejącej, rzeczywistości. Świat Złego to nie tylko stereotypowi policjanci i złodzieje. Tyrmand prowadzi tu grę z władzą i cenzurą. Nie wszystko można powiedzieć wprost, dlatego trzeba umieć czytać między wierszami. Przyjęcie konwencji amerykańskiego kina sensacyjnego pozwalało ukazać obraz świata w momencie zmiany. Żadna epoka nie kończy się z dnia na dzień. W Złym pobrzmiewają echa socrealizmu, a my bez satysfakcji porównujemy tamtą rzeczywistość z tym, co nas otacza.

Wielu twierdzi, że ulubione książki są po to, by spokojnie stały na półce i można było czasem do nich wracać. Adaptacje filmowe i teatralne rzadko dorównują oryginałowi. Zły prowokuje twórców filmowych, jednak dla teatru wydaje się wyzwaniem karkołomnym. Dość powiedzieć, że do niedawna nikt nie pokusił się o przeniesienie utworu na scenę.

Jacek Głomb wystawił Złego w Legnicy, ale jego przedstawienie z powieścią Tyrmanda niewiele ma wspólnego. Dyrektor legnickiego Teatru Dramatycznego należy do młodego pokolenia reżyserów i nigdy nie ukrywał, że interesuje go teatr o młodych i dla młodych. Niedługo po wyjściu wojsk sowieckich wystawił w Legnicy Armię Marka Pruchniowskiego. Przedstawienie odważnie ukazywało bagno wojskowych układów. Dla społeczeństwa Legnicy przyzwyczajonego do obecności bratnich jednostek po toć było szokiem. Młodą śmierć Nawrockiego, sztukę-reportaż o zepsuciu dzisiejszej młodzieży, gra się w jedynej w mieście dyskotece.

Nikt Jackowi Głombowi nie może zarzucić braku konsekwencji. Szukając niekonwencjonalnych miejsc, chcąc wyjść z teatrem do ludzi, inscenizuje Złego w starej hali fabrycznej. Wielka przestrzeń pozwala prowadzić akcję na kilku planach symultanicznie, poszczególnym sekwencjom nadawać niespotykany w teatrze rozmach. Akcja toczy się szybko rzecz ogłada się znakomicie. Wystrzały konkurują z pościgami samochodowymi. Widać, że Głomb bawi się swoją pracą. Umie opowiedzieć sceniczną historię. Inna sprawa, że czasem błyskotliwe skróty — gdy porucznik Dziarski (Wiesław Cichy) w pierwszym wejściu na scenę ćwiczy strzały z biodra, a bandzior z obstawy szefa gangu czyta Koziołka Matołka i ryczy ze śmiechu — zdają się być wyjęte z innego scenicznego porządku. Głomb wie, że walczy o publiczność filmów Pasikowskiego, Tarantino czy Rodrigueza. Oni wiedzą, kim jest Franz Maurer i Bogusław Linda. O Tyrmandzie w najlepszym razie kiedyś słyszeli.

W takim teatrze nie można pozwalać sobie na subtelności. To, co niedopowiedziane, tu wykrzyczane jest prosto w twarz. Nic dziwnego, że nie wszystkie słowa aktorów daje się zrozumieć — kwestia konwencji i przestrzeni. Na rzecz potoczystości akcji Głomb rezygnuje z psychologii bohaterów. Podział na dobrych i złych od początku przyjmujemy jako oczywistość. Filip Merynos (Jacek Rudziński) rozgląda się wściekle wokół, odgarniając poły jasnego prochowca. Cedzi słowa przez zaciśnięte zęby. Od razu wiemy, że to szwarccharakter. Radziński jest przy tym konsekwentny. Panuje nad słowem i szerokim, wyrazistym gestem, inni aktorzy często sporo i dobrze grają poza tekstem. Maciej Kowalewski jako Lowa Zylbersztajn rozmawiając z hersztem drobi w miejscu małymi kroczkami. Wtedy o dojmującym strachu i poczuciu zagrożenia nie trzeba już mówić.

Przedstawienie jest bardzo nierówne. Obok ról pełnych i konsekwentnych (oprócz wymienionych także Marek Sitarski — wszędobylski reporter Kuba Wirus, Dariusz Bronowicki — Kruszyna, przyboczny Merynosa) są też zupełnie nieudane. Łączy je jednak wspólny styl. Kodem dla wszystkich zrozumiałym staje się aktorstwo Lindy czy Pazury z Psów i Krolla.

A co z Tyrmandem? Dal postaciom nazwiska, a przedstawieniu kanwę fabularną i przestał być potrzebny. Zły Głomba bazując na środkach filmowych stał się sprawnie opowiedzianym komiksem. Publiczność reaguje żywo i nie ma zagrożenia, że czegoś nie zrozumie. Taki teatr zawsze znajdzie widza. Może dopisać sobie przymiotnik „pokoleniowy”. Nie zamierzam się z tym spierać. Mój opór budzi tylko fakt, że część widzów zobaczy Złego na scenie i stwierdzi, że zna powieść Tyrmanda. Ale cóż — takie czasy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji