Artykuły

Między oczy

Pogo Jakuba Sieczki w reż. Kingi Dębskiej w Teatrze Polonia w Warszawie. Pisze Anna Jazgarska, członkini Komisji Artystycznej 30. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Podobno ze wszystkich kolorów to czerwień jest tym, na przetworzenie którego ludzki mózg zużywa najwięcej energii. To dlatego czerwień nas aktywizuje. Dlatego alarmuje i zmusza do czujności. Kiedy bohater Marcina Hycnara wkracza w sceniczną przestrzeń, ma na sobie kostium z jaskrawoczerwonymi elementami. Ten kolor, ale przede wszystkim kontekst konkretnego kostiumu-znaku uruchamiają napięcie właściwie natychmiast. Bohater Hycnara, bezimienny narrator Pogo według tekstu i w reżyserii Kingi Dębskiej, przez moment próbuje je rozmyć stand-upową zgrywą. Nic z tego, bo, jak mawiają w tytułowym „pogo”, bandaż już się rozwija.

Najpierw była książka. Lekarz Jakub Sieczko (specjalista anestezjologii i intensywnej terapii) przepracował w pogotowiu sześć lat, a swoje doświadczenia opisał w reportażu Pogo, wydanym w roku 2022, a rok później nominowanym do Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. W recenzjach reportażowej opowieści Sieczki, ale także wśród głosów środowiska osób związanych zawodowo z „pogo”, powtarzają się uwagi o umiejętnym, ale przede wszystkim bezkompromisowym w swojej szczerości opisie pracy w ratownictwie medycznym. W roku 2023 po książkę sięgnęła Kinga Dębska, która przełożyła historie z grochowskiego pogotowia na monodram. W Pogo Teatru Polonia w Warszawie rolę lekarza buduje Marcin Hycnar, na scenie towarzyszy mu muzyk Radosław Luka. 

Rozwijający się bandaż to w przedstawieniu Dębskiej metafora tego wyimka rzeczywistości, w który wkracza i obejmuje swoim działaniem wezwana ekipa karetki. To czasoprzestrzeń ze zmienionymi (nagle) regułami, wyostrzona i odcięta od reszty świata. Ale ów rozwijający się bandaż to także metaforyczny ekwiwalent opowieści lekarza ze stołecznego pogotowia; narracji, czujemy od pierwszego słowa, niemożliwej do zatrzymania. Co ciekawe i poniekąd trudne – opowieść lekarza „pogo” nie zaprasza nas do rozmowy, nie oczekuje od nas wzajemności. Możemy jej towarzyszyć w wędrówce ku samowyczerpaniu. Możemy jej po prostu wysłuchać w milczeniu, tym samym, którego tak dobrze wyuczył się bohater Hycnara. 

Scenografia Wojciecha Żogały to piętrowe, „robocze” łóżko w głębi sceny, podniszczony fotel i neon „24H” ustawione w tej samej linii. Bliżej proscenium zamontowano stanowisko z samochodowymi fotelami i kokpitem, zajmowane przez całe przedstawienie przez Radosława Lukę, tworzącego na żywo zróżnicowaną warstwę muzyczną, ale i okazjonalnie performującego postać kierowcy karetki. W tę swoiście zagraconą, zgrzebną przestrzeń Marcin Hycnar ingeruje kilkukrotnie, przede wszystkim – mapując sceniczne deski jaskrawoniebieskimi plamami gumowych rękawiczek, powstającymi synchronicznie do opowiadanych przez jego bohatera grochowskich historii. Kostium Marcina Hycnara będzie tu ewoluował – robocze spodnie, kurtka w charakterystycznych barwach i z czytelnymi oznaczeniami oraz potężna lekarska torba zostaną zrzucone na rzecz cywilnych dżinsów i koszulki. Ta przestrzeń i ten kostium współopowiedzą o jednym z ratowniczych dyżurów, podczas którego przeszłość miesza się z przyszłością, twarze wymieniają się jak w kalejdoskopie, a z pozoru niezależne zdarzenia – splatają we wspólny krajobraz warszawskich ulic, „dwadzieścia dwa kilometry kwadratowe lekarskiej inicjacji”. Linię fabularną przedstawienia Dębskiej można bowiem czytać dwojako, jest ona z jednej strony chronologicznym zapisem konkretnego dnia pracy, z drugiej – wspomnieniem całego etapu, nie tylko zawodowej aktywności, ale przede wszystkim życia, tego poza „pogo” i wbrew niemu.  

„Dostajemy tym umieraniem między oczy kilka razy w tygodniu” – mówi bohater. Jego opowieść dystrybuuje nam ten cios, dodając do niego jednocześnie kilka innych – ten o społecznej nierówności, o systemowych katastrofach, ten o przemocy. Pogo wali nas między oczy historiami o samotności, biedzie, zaniedbaniu, o bólu, krzywdzie i złości. Co istotne – przedstawienie Dębskiej nie cenzuruje szczerości Sieczki, ale i nie zalewa nas brutalnością w stopniu ogłuszającym naszą empatię. Przeciwnie, największą chyba mocą tej opowieści jest jej zbalansowanie. Kinga Dębska, podążając udanie za intencją Sieczki, przedstawia świat takim, jakim on po prostu jest. A bywa okrutny w swej przypadkowości, bezwzględny w nieodwołalności. Ale bywa i życzliwy, czuły. Jak dłoń ukradkiem wpychająca do kieszeni piżamy pożegnalną mandarynkę. Bohater Marcina Hycnara drwi z przerysowanego heroizmu czy cukierkowej ckliwości serwowanych przez telewizyjne serie, drwi właściwie z każdej nadmiarowości w obrazowaniu swojej pracy. Nie kreuje się na bohatera, ale też nie bagatelizuje swoich doświadczeń, nie unika odpowiedzialności za swoje działania. Na marginesie głównych zdań nieustannie przypomina o swojej roli: „zamknięciu mordy” i pamiętaniu, że „jesteśmy od medycyny – od niczego więcej, ale też niczego mniej”. 

„Domofony, schody, piętra, windy, dzwonki do mieszkań” – nadruchliwość aktora w scenicznej przestrzeni prowadzi nas przez grochowskie podwórka, bramy, mieszkania. Z tych intensywnych wędrówek obraz współczesnej Warszawy, odbijający problemy społeczne czy ekonomiczne: systemowa niewydolność (nie tylko ochrony zdrowia), przepracowanie, brak opieki psychologicznej i psychiatrycznej, brak dostępu do rzetelnej informacji, zaniedbania, zaniechania, przeoczenia, wykluczenia. „Ofiary” to dzieci, staruszki w brudnokremowych szlafrokach, spracowane pokolenia X, Y i Z, „wysoko postawione alkoholiczki”. Ale znów – ten krajobraz potrafi ogrzać przyjemnym blaskiem, nawet jeśli to tylko blask neonu przy ulubionym kebabie. Warszawa w Pogo to miasto z historią, z tradycjami, choć niekoniecznie tymi, o których prawią turystyczne bryki. „Zaskakująco wielu ludzi piło z Gołasem, sąsiadowało z Suzinem, romansowało z Wisłocką, radziło Geremkowi lub biło się z Szurkowskim” – stolica w opowieści lekarza ratownictwa ma swój specyficzny i niepodrabialny kolor.

Marcin Hycnar bardzo dobrze czuje się w tej kalejdoskopowej opowieści, podkręca ją w wielu momentach, dynamizuje ruchem, podniesionym głosem, rekwizytem. Wrażenie ciągłego napięcia, nieustannej pogoni bohatera i jego świata podkreśla muzyka Radosława Luki, także zmieniające się impulsywnie światło. Pogo to monodram długi jak na gatunkowe standardy, dwie godziny niezwykle intensywnej, kompulsywnej wręcz narracji, nad którą Marcin Hycnar panuje przez cały czas, nie gubiąc zainteresowania widowni, nie tracąc nawiązanej z nią już na początku, dość intensywnej i swoiście intymnej relacji. Chociaż jego bohater budzi emocje bardzo sprzeczne, bywa irytujący, antypatyczny, bywa okrutnie szczery, zbyt bezwzględny, za bardzo radykalny. I najgorsze, że nic od nas nie chce. W finale jego opowieści najmocniej zaś wybrzmiewa zgoda: na świat jako taki, na jego przypadkowość. „Jesteśmy obezwładniająco bezradni dużo częściej niż myślałem” – mówi, deklarując zarazem swoje pogodzenie z takim stanem świata, z takim krajobrazem otaczającej go rzeczywistości. I nie wstydzi się poprosić o „pogodne zakończenia”.

 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji