Artykuły

Winnetou by tego nie nakręcił

Teatr Telewizji, jakkolwiek premier da­je ostatnio mało, pokazał w ostatnich tygodniach dwa ważne przedstawie­nia. Pierwsze z nich - "Miś Kolabo" Pio­tra Kokocińskiego, autora między in­nymi głośnej "Samowolki", drugie to "Bal­lada o Zakaczawiu" Macieja Kowalew

skiego, Jacka Głomba i Krzysztofa Kopki, przeniesienie do telewizji jednego z najgłośniejszych przedstawień ubiegłe­go sezonu. Obydwa opowiadają o niedawnej polskiej przeszłości w prawdziwy i przekonujący, ale rozmaity sposób. O ile "Miś Kolabo" jest poważnym rozliczeniem z czasami stanu wojennego, z opozycyjnym etosem za­szarganym współpracą z SB, o tyle "Ballada o Zakaczawiu" w politykę się nie miesza, jest raczej opowieścią o etosie lokalnej, legnickiej bandziorki, wzruszającym mitem kna­jackiej prowincji.

Tytułowym misiem jest Jan, wiceprzewodniczący komi­sji zakładowej Solidarności jednej z kopalni, który w roku 1981 stara się o paszporty dla żony i siebie na krótki, pry­watny wyjazd do Francji. Oficer SB, który rozmawia z Ja­nem, przypomina mu sprawę wypadku samochodowego sprzed kilku lat - Jan potrącił wówczas dziecko, chłopiec pozostał kaleką. Nie wiadomo wprawdzie, czy to Jan spo­wodował wypadek, czy chłopak sam wbiegł na ulicę, cała sprawa wyglądała jednak na tyle nieprzyjemnie, że zatuszować ją musiał późniejszy teść Jana, dawny przodownik pracy, członek egzekutywy komitetu miejskiego. Teścia już nie ma, wypadek okazał się więc znakomitym pretek­stem do szantażu: "Jeśli nie będziesz z nami współpraco­wał, nie tylko nigdy nie zobaczysz paszportu, ale wszyscy dowiedzą się, kto i dlaczego wyciszył sprawę wypadku". Miś zostaje kolaborantem.

Na szczęście dla wiarygodności fabuły, decyzja o współ­pracy z policją polityczną nie jest dla Jana oczywista i szyb­ka. Jan się waha, próbuje się opierać, wykonuje przeróżne akrobacje moralne, żeby tylko znaleźć przed samym sobą jakieś usprawiedliwienie, wreszcie wmawia sobie, że prze­cież nie donosi i nikomu nie szkodzi, tylko od czasu do cza­su rozmawia z tajniakami o sprawach, o których oni i tak pewnie wiedzą. Ulega nie ordynarnemu szantażowi, ale sprytnym i wyrafinowanym sugestiom. Wszystko to prowa­dzi jednak, jak łatwo zgadnąć, do całkowitej klęski. Życie Ja­na, tak zawodowe, jak i prywatne, zostaje zrujnowane.

Przedstawienie Ryszarda Bugajskiego ma sprawiać wra­żenie dokumentu - realistyczne sceny i krótkie kwestie poprzerywano zdjęciami archiwalnymi z manifestacji tłu­mionych przez milicję, co niestety - szczególnie, gdy w tle słychać piosenkę jednego z dawnych bardów opozycji - wygląda pompatycznie. Chociaż koszmarów takich jak ten, który przeżywa Jan, było w peerelu wiele, należy też pamiętać, że w dużej mierze było to państwo niewydolne i wręcz śmieszne. W tym sensie rozpacz żony Jana nad tym, że "telefony są na podsłuchu, poczta ocenzurowana, godzina milicyjna" też brzmi trochę pompatycznie, w koń­cu te "telefony na podsłuchu" to zwykła "rozmowa kon­trolowana", z tej formuły żywiły się potem przed długie sezony chyba wszystkie polskie kabarety.

Można sobie wyobrazić studium psychologiczne dono­siciela bardziej wyrafinowane niż "Miś Kolabo" i wielowymia­rowe, tym niemniej nawet w takim kształcie przedstawie­nie Bugajskiego jest ważne. Dotyka bowiem tematu żywo dyskutowanego w Polsce i innych krajach byłego bloku od przeszło dziesięciolecia, to jest współpracy z tajną policją oraz konieczności lub zbędności ujawniania tego faktu po latach. Tematu tym ważniejszego, że akurat w ostatnich miesiącach obserwujemy - i to już niestety nie w teatrze, ale w rzeczywistości - jedną z takich dramatycznych spraw dotyczącą dawnej współpracy niegdyś młodego krakow­skiego studenta, dzisiaj jednego z najznakomitszych publi­cystów i redaktorów, jakich ma polska prasa.

Trochę inaczej jest w przypadku przedstawienia Kowa­lewskiego, Głomba i Kopki. "Ballada o Zakaczawiu" w polity­kę się nie miesza, a jeśli już, to na poziomie chuligańskim. Tłuką tam wprawdzie czerwonoarmistę, ale nie jako oku­panta, tylko jako, by tak rzec, fatyganta (Wowa kocha się w siostrze głównego złodzieja, Benka Cygana). Nieszczęśli­we miłości, pijaństwa, bijatyki, wszystko to opowiedziane jest w tonie żartobliwym i sentymentalnym jednocześnie.

"Ballada o Zakaczawiu" wykorzystuje modę na rozmaite Sztosy, na Szwagier Kolasków i Tatów Kazika. Powiela sche­mat Ojca Chrzestnego - mordercy, który krwawo roz­prawia się z przeciwnikami, jest bezwzględny, ale prze­strzega pewnego kodeksu honorowego i jest opiekuńczy i szlachetny wobec rodziny oraz przyjaciół. Sukces legnic­kiego przedstawienia polega paradoksalnie na tym, że nasz: zakaczawski don Corleone jest ledwie mizernym i bladym odbiciem wspaniałego włoskiego bandyty. Ów kodeks honorowy ogranicza się tu do prawdy powtarza­nej zawsze wtedy, kiedy Benek i jego koledzy stają przed jakimś trudnym wyborem, że Winnetou, bohater najwięk­szego enerdowskiego hitu kinowego tamtych lat wyświe­tlanego w lokalnym zakaczawskim kinie "tak by nie postą­pił". Właśnie w tej lokalnej, byle jakiej projekcji odnajdu­jemy rys rodzimy - obojętne, Zakaczawia, Widzewa czy Targówka. W dobrze nam znanej polskiej tandecie rozpo­znajemy, nasz świat i w tym sensie Zakaczawie staje się czytelnym symbolem całego peerelu.

"Ballada o Zakaczawiu" ma oczywiście sceny słabsze, i to chyba te, które - wedle chronologii - posuwają akcję bli­żej współczesności. Dzieje się tak, bo finał, czyli rok 1989, w legnickim przedstawieniu odarty zostaje z bikiniarskich rekwizytów, a to one właśnie stanowią o szczególnym uroku tego widowiska.

Przedstawienie zrealizowane przez Waldemara Krzyst­ka ma jeszcze jeden mankament, niezależny od legnickiej inscenizacji. Jest to mianowicie w mniejszym stopniu przedstawienie, bardziej zaś po prostu film telewizyjny. Widowisko jest znakomite - bez sław aktorskich, z zespo­łem, którego niemal nie widać w polskim filmie ani Teatrze Telewizji - osiąga poziom, którego Cezary Pazura w produkcjach gangsterskich Juliusza Machulskiego nie osiągnie nigdy. Krzystek, w końcu reżyser filmowy, wyko­rzystuje tradycyjne techniki filmowe, zbliżenia, częste zmiany ujęć, plenery i dziesiątki różnych scenografii, głównie zresztą wnętrz naturalnych, jakby ze wstydem chciał uciec od teatralności. Nie byłoby więc pomyłką po­kazywać "Balladę o Zakaczawiu" w kinach - ta realizacja ma z nim więcej wspólnego niż z teatrem.

Nie miejsce tu teraz, by zastanawiać się, czy Teatr Te­lewizji nie ewoluuje zbytnio w kierunku filmu telewizyjne­go, a jeśli tak, to czy dzieje się tak z powodów czysto ko­niunkturalnych, czy z powodu braku ukształtowanego ję­zyka teatru telewizji. Na telewizyjnej Balladzie o Zakacza­wiu interes zrobił więc Teatr w Legnicy - ma na scenie do­bre przedstawienie i dorobił się także efektownej (może nawet efektowniejszej niż pierwowzór) adaptacji filmo­wej. Teatr Telewizji natomiast zafundował sobie film na podstawie scenariusza, który ponad rok wcześniej zreali­zowano w teatrze - nie ma więc ani własnego przedsta­wienia, ani nawet rejestracji przedstawienia legnickiego. Można śmiało powiedzieć, że Winnetou akurat tak by te­go nie nakręcił.

Finały "Misia Kolabo" i "Ballady o Zakaczawiu" zabierających głos w dyskusji o niedawnej polskiej przeszłości ciekawie ze sobą korespondują. Miś, prawy opozycjonista i nieza­leżny związkowiec, kończy jako zwykły kapuś, natomiast Rondel, tępy posterunkowy z Zakaczawia próbujący bez powodzenia dopaść Benka Cygana, ma się coraz lepiej. Przechodzi z milicji do SB, zostaje majorem, wreszcie, kiedy po 1989 roku nastaje - jak sam powiada - "władza mazowiecka", zostaje nawet "pełnomocnikiem premiera do spraw powodzi".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji