Artykuły

Język lata jak łopata

Żyjemy w czasach zdominowanych przez obrazy i fonię. Ale w teatrze czasem lepiej nic nie powiedzieć, by wygrać coś ważnego, niż kłapać dziobem bez opamiętania. Młodzi aktorzy z wrocławskiej PWST uparli się, żeby świat zagadać.

Oczywiście, świat wielu mediów współczesnych hołubi sformatowane didżejowanie – ten dykcyjny pląsik, intelektualny dąsik, leksykalny grząsik, czyli wyrzucanie z siebie oznajmień w zdyszanym tempie drum’n’bassowych potańcówek. Szybko – niczym lekarz lub farmaceuta z reklamy, szybko, czyli przeciw posłyszeniom i zrozumieniom. Szybko – dla ubawu i zgrywy.

Jako maniera komunikacyjna to zazwyczaj intelektualne badziewie i estetyczny horror. Jeśli dołożymy do tego PR-owską nowomowę, korpobełkot czy internetowe dialekty, moglibyśmy uznać Believe Me You Fool Michała Pabiana i Cezarego Studniaka za próbę swoistego grand guignol, teatru szydzącego z andronów popkultury pokolenia dzisiejszych dwudziestoparolatków, wspartego groteskową fizjologią ciała, pornografią śmierci czy ułomnością zmysłów. Siadamy bowiem na krzesełkach podczas oczekiwanego przez wielu kreatywnych frankowiczów transkulturowego eventu.

Jest jednak kilka ale. Pierwsze ważne zastrzeżenie dotyczy tekstu. Jest gęstszy niż kabaretowe skecze, których poetykę zapowiadają groteskowe kostiumy. Gęstszy niż dialogi telewizyjnych shows, choć obiecywany przez fragmentaryczne, rozchwiane, niesklejone w plan ogólny dekoracje. Manieryczny, bo wykrzyczany za pomocą dziwacznej, neobarokowej składni. Bawiący się stereotypami, lecz niewolny od stereotypów, więc chwilami raczej perswazyjny niż krytyczny wobec postaci i świata, w którym one żyją.

To zagadanie-przegadanie – jak rozumiem reżyserskie intencje Cezarego Studniaka – ma szydzić, rujnować, pozbawiać złudzeń i ogołocić z porostów hedonizmu ludzi, którzy nie potrafią lub nie mogą odnaleźć się w galaktyce gadżetów. Rólki, bo przecież nie role, które mają odegrać, stają się dla nich nieznośnie ciasną powłoką, rodzajem dobrowolnie praktykowanej tortury i mediatyzowaną praktyką nieustannego festiwalowania w bananowych republikach życiowej przyjemności i korpolojalności. Transem bez zrozumienia, może nawet swoistym tańcem śmierci.

Mimo wspomnianej intensywności zagarniania świata, eksplodującej z każdego kątka sceny lawiny słów, wiele tu zwykłego gadulstwa, trącającego o banał, sporo niczego nieinterpretowania, terkotliwych wyliczanek, bowiem Michał Pabian nie zaproponował teatru absurdu. Tromtadracja oczywistości skąpana w horrorze bywa zabawna, lecz wypada, żeby to była nie błyskotka, lecz – trzymajmy się miary – event na miarę Tuwimowskiego Balu w operze czy choćby traumatycznych portretów muzycznych Kaczmarskiego, w których każde pokolenie dostawało to, co mu się należy od artysty.

Zaproponowany w introdukcji „banan” jako groteskowy grymas przymusowego poczucia korpohumoru, owo zblazowane keep smiling, potworna maska nakładana na twarz jak płaski emotikon, w intencji autora ma wymiar metaforyczny. Tylko, że nie znajdziecie tu drugiego dna, intrygującego wiercenia w brzuchu, dochodzenia prawdy. Są zabawki niezbyt filozoficzne albo dające się spuentować w pól słowa. Oto – dla ilustracji maniery Pabiana – fragment inicjalnego songu:
„Nie mieli bananów ci, którzy krucjatą po owoc ten szli
Nie było banana, gdy dżumę pokonać mieli lekarze
Nie znalazł w bananie ukojenia Nabuchodonozor Zły
Herod banana nie znalazł też, jak życie bez banana wygląda, chyba już wiesz?
Ni Kant ni Nietzsche nie wpadł, że to w bananie tkwi sens”.

Bez urazy, ale Norwid zmieścił tę historiozofię w siedmiu słowach: „Przeszłość jest to dziś – tylko cokolwiek dalej”.

Nie ukrywam, że wielu kwestii po prostu nie zrozumiałem, solennie przykładając – z pozytywnym nastawieniem – do tekstu każdą możliwą miarę interpretacyjną. Oto kolejny przykład wypowiedzenia, które zda się blablaniem z tanich pism ilustrowanych:
„Po tej małej mojej śmierci otrzymałem pewien dar, mianowicie potrafię wyczuć potrzeby innych. Na przykład często, kiedy jadę windą w budynku, w którym pracuję, mam wrażenie, że potrafię czytać z ludzkich twarzy, powiedzieć, kto jakiej pomocy potrzebuje. Wiele razy odzywałem się do ludzi zmartwionych i potrafiłem im pomóc”.

I tak przez kolejne kwadranse. Moglibyśmy się pogodzić z tym, że uczestnictwo w spektaklu teatralnym jest w obrębie klasycznych form sztuki psychologizmem dla maluczkich, lecz byłaby to wyprawa na jedną, mizerną stronę osobowości.

Drugie zastrzeżenie dotyczy reżyserii. Po raz kolejny oglądamy we Wrocławiu „szalone kokodżambo”, w którym niewiele się klei. Przede wszystkim nie ma tu życia wewnętrznego postaci. Nie ma przeszłości i przyszłości. Są pseudotransowe egzorcyzmy i wspomniany świat dekoracji ze studia telewizyjnego. Tylko że w TV kamerzyści i realizator wizji tworzą na ekranie całość. Na ekranie-scenie PWST obcujemy zaś z domkiem dla muppetów. Figury są wyraziste, acz porzucone to tu, to tam jak szmaciane kukiełki – improduktywy. Szczerze zabawne są wyłącznie charakterystyki postaci wyświetlane na ekranie, bo już od choreografii mogą rozboleć zęby.

Nieudana, prymitywna zda się animacja lalki-potwora. Z młodziutkich aktorów mogła się podobać Agata Dura jako szalejąca w wannie Wodna, zwłaszcza w roli miss mokrego podkoszulka, oraz niezwykle sprawny dykcyjnie Paweł Janyst w roli korpoidealnego Pana Projekta. Totalnie surrealna, pięknie śpiewająca Daria Krzyżaniak jako szalona Medyczna była postacią kompletną i skończoną, podobnie jak Pani Potworna Natalii Maczyty. To cztery etiudy satysfakcjonujące widza.

Mogły jeszcze zafascynować pajęcze dłonie Sary Lech, ale to mało jak na dyplom. Pozostali utknęli w mroku sceny, w papierowych interpretacjach lub w wielominutowym bezruchu. Po co?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji