Artykuły

Rzeczywistość, jaka jest

O VI Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu pisze Aneta Głowacka w Opcjach.

Życie współczesnego teatru toczy się głównie na różnej maści festiwalach, na których - niczym na stole biegłego anatoma - orzeka się o kondycji sztuki, bada tendencje, opukuje środki wyrazu, osłuchuje głosy publiczności, prezentuje mistrzów, promuje młodych, sztukę teatralną prześwietla się pod różnym kątem i stawia diagnozy. Pod powiększające szkiełko podsuwa się sposoby interpretowania klasyki, umiejętność zmierzenia się z dniem codziennym, śledzi kierunki współczesnej sztuki performatywnej i melanż teatru z innymi rodzajami widowisk.

Od czasu, kiedy okazało się, że publiczność chce oglądać na scenie to, co czasami zdarza się jej widzieć za oknem, festiwalową ofertę zasiliły zmagania teatru z otaczającą rzeczywistością. Festiwal Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" w Zabrzu jest właśnie jednym z tych wydarzeń, podczas których każdego wieczoru teatr ma mówić o zjawiskach i procesach społecznych współczesnego świata, dotykać bolączek, wyciągać na światło dzienne życie prowincji, tak geograficznej, jak i mentalnej, kierować reflektor na doświadczenia nie tylko przeciętnego Kowalskiego, ale i tego, który wymyka się wszelkim uśrednieniom. Wydaje się, że również miejsce - naznaczone górniczą historią (chociaż w Polsce znane głównie z dokonań kardiochirurgii) sprzyja rozważaniom na tematy egzystencjalne. Nawet krótka wędrówka wąskimi uliczkami z centrum miasta (skądinąd sympatycznego) na peryferia albo ulicą Gliwicką w okolicach elektrowni uświadamia, że rzeczywistość jest tu nie tylko dość bolesna, ale często też po prostu skrzeczy.

W tym roku Festiwal "Rzeczywistość przedstawiona" zorganizowano po raz szósty. Nie jest to wiek złotego jubilata, jednak samo zdarzenie ma już stałe miejsce w kalendarzu śląskich imprez teatralnych, a sądząc po widowni, szczególnie dużym zainteresowaniem cieszy się wśród młodych widzów, zdawałoby się, szczególnie wyczulonych na sceniczny komentarz do teraźniejszości. W szkicu dołączonym do programu Łukasz Drewniak domaga się powrotu na scenę historii wypartej w teatrze przez teraźniejszość - dramatów, w których wielka machina historii i polityki przetoczyłaby się przez losy zwykłych ludzi, a my, późne wnuki, moglibyśmy zbadać ślady, które po sobie zostawiła. Marzenie zrozumiałe, zwłaszcza że pragnienia rodzą się z poczucia braku, a nie z nadmiaru, a jak wiadomo, polski dramat od czasów ustrojowej transformacji częściej przechadzał się po gościńcu, niż przeglądał albumy w familijnym skarbczyku. Chętniej donosił o rzeczywistości zanurzonej w świecie mediów, aniżeli odkurzał rodzinne diariusze czy państwowe archiwa. Festiwalowe propozycje częściowo wyszły naprzeciw wyartykułowanym w szkicu oczekiwaniom, chociaż częściej niż wielka polityka na scenie pojawiała się codzienność współczesnej Europy: począwszy od środkowoeuropejskiej biedy, na zachodnioeuropejskim "kosmopolityzmie" skończywszy. W reminescencjach z festiwalu nie sposób omówić dokładnie wszystkich spektakli, zacznę więc od tego, który uzyskał najwięcej nagród.

"Geza dzieciak" [na zdjęciu] Węgra Janosa Haya w reżyserii Zbigniewa Brzozy (Teatr Studio z Warszawy) otrzymał aż cztery nagrody: Marcin Jarnuszkiewicz za scenografię, Stanisław Brudny za rolę Beli Krekacsa, Wojciech Zieliński za rolę tytułowego Gezy i wreszcie przyznawana osobno nagroda miesięcznika "Śląsk" - medal Stanisława Bieniasza w kategorii "Najlepsze przedstawienie konkursowe". Historia opowiedziana przez Haya rozgrywa się gdzieś na węgierskiej prowincji, której znowu nie tak daleko do polskiej rzeczywistości z obszarów popegeerowych. Brak widoków na przyszłość, bieda, bezrobocie i problem alkoholowy to stałe elementy prowincjonalnego krajobrazu. Mieszkańcy wioski albo siedzą na zasiłkach, albo zarabiają grosze w kamieniołomie. Od razu pojawią się w pamięci obrazy z reportaży o Polsce wschodniej. Nie tyle jednak problem bezrobocia i biedy jest głównym tematem utworu, co poczucie bezsilności i bezużyteczności skazanych na bezczynność mieszkańców. Paradoksalnie jednak, to nie zwolnieni z pracy mężczyźni uświadamiają sobie grozę życia człowieka skazanego na jałową egzystencję, a niepełnosprawny umysłowo chłopak - Geza (Wojciech Zieliński).

Kiedy Niemiec, zobligowany przepisami, musi zatrudnić kogoś do pilnowania taśmy transportującej kamienie, wydaje się, że dla Gezy zawiał wiatr odnowy. Niestety, dramat Haya to nie bajka, chociaż Geza ma szansę zamienić się w księcia. Niechętne języki (Geza, chociaż wykonuje pracę dla głupka, zabiera miejsce innym) i jałowość pracy przy taśmie powodują, że Geza wraca do matczynej kuchni, gdzie całymi dniami znowu będzie liczył kafle na podłodze. Chłopak traci pracę, ale poza tym w miejscu zapomnianym przez Boga nic się nie zmienia.

Zbigniew Brzoza w swojej inscenizacji postawił na realizm. W jego spektaklu nie ma subtelnych metafor, rzeczywistość przerysowana z widoku za oknem broni się sama, na scenę wjeżdża nawet-co prawda ucięty, ale prawdziwy - autobus (tzw. "ogórek"). Zgrzebny, utrzymany w ciemnej tonacji spektakl nie daje wielkiej nadziei. W miejscu, gdzie ludzie stracili wolę walki o lepsze jutro, nie może być dobrze. Nawet ichniejszy książę Myszkin wraca do liczenia białych i szarych kwadratów na podłodze w kuchni. Zbigniew Brzoza zrobił już telewizyjną wersję spektaklu, która, może ze względu na bezpośredniość oddziaływania, wydaje się bardziej sugestywna i znaczeniowo pełniejsza.

W rejony małomiasteczkowych frustracji, lęków i bezrobocia wyprawił się również Maciej Kowalewski, współscenarzysta słynnej "Ballady o Zakaczawiu", najbardziej kryminogennej dzielnicy Legnicy. Tym razem akcja Bomby (Centrum Artystyczne M25), do której również napisał scenariusz, rozgrywa się w nieokreślonym geograficznie miejscu, chociaż gdyby w miejsce nazwy X podstawić nazwę jakiegokolwiek chorego na bezrobocie miasteczka, jako wynik równania pojawiłby się Polaków portret własny. Bohaterowie, pozbawieni widoków na przyszłość, gromadzą się w opuszczonej fabryce wokół cudownej żarówki, która rzekomo spełnia życzęnia. 0 takich cudach nasłuchaliśmy się swego czasu w mediach, gdy w niewielkim miasteczku na ścianie jednego z bloków pojawił się wizerunek Matki Boskiej, a miejscowa ludność gromadziła się przed budynkiem mocno zdezorientowana: nie wiedząc, czy się modlić, czy współczująco kiwać głową z zażenowania. Wydaje się, że postaci pojawiające się w "Bombie" poradziły sobie znacznie lepiej niż bohaterowie słynnych reportaży. Przed każdym seansem z żarówką zażywają marihuany. Nawet nieprzyjemna rzeczywistość wydaje się wówczas przyjazna i piękna. Problem zaczyna się, kiedy dyrektor zamkniętej fabryki chce zarobić prawdziwe amerykańskie pieniądze i zgadza się na wykorzystanie miejsca do nakręcenia filmu o wybuchu bomby atomowej. "Bomba" co prawda wybucha (narastający dźwięk eksplozji również niejednego widza mógł wyprowadzić z równowagi), są ofiary i ranni, jednak wszystko kończy się dobrze. Zaginieni powracają, upychając dodatkowo po kieszeniach całkiem spore pieniądze. Wybuch bomby zachwiał nieco dniem codziennym, ale nie zrzucił z posad bryły świata. Poddani próbie mieszkańcy miasteczka, jak dawniej, pogrążają się w rytmie chocholego tańca. Inscenizacja Kowalewskiego w warstwie plastycznej przypomina chociażby "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka: surowa, niemalże dziewicza scenografia (akcja Bomby rozegrała się w opuszczonej kamienicy): zacieranie się granicy między rzeczywistością przedstawioną a pozateatralną. Wydaje się jednak, że "Bomba", pokryta warstwą ironii, jest dojrzalsza i prawdziwsza w stawianiu diagnoz i demaskowaniu wad narodowych. Zaprawione goryczką poczucie humoru ratuje ją przed niepotrzebnym patosem dzieła z misją.

O zwyczajnym szaleństwie opowiadał również spektakl w reżyserii Krzysztofa Babickiego na podstawie tekstu Petera Zelenki "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie", Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie). Teatr ponownie zdiagnozował samotność człowieka i jego tęsknotę za miłością. Mucha (Tomasz Kobiela) kocha się z odkurzaczem, Alicja (Jolanta Rychłowska) i Jerzy (Roman Kruczkowski) płacą ludziom za to, żeby ich podglądali w łóżku, Jana (Monika Babicka) szuka prawdziwego kochanka, wydzwaniając do znajdującej się pod domem budki. Wiadomo, szajba szajbie nierówna, chociaż te, które oglądamy, są zwykłe, nawet tandetne, wpisane w powszechne, ale i trywialne szaleństwo naszych czasów.

A jeśli już o brzydkiej współczesności mowa, nie można pominąć śląskiego akcentu na festiwalu, spektaklu "Push up 1-3 - ostanie piętro" Rolanda Schimmelpfenninga w reżyserii Grzegorza Kempinsky'ego z Teatru Śląskiego w Katowicach. Akcja dramatu toczy się w przestrzeni wielkiego biurowca, gdzie bohaterowie, zamknięci w małych komórkach z przeszklonymi ścianami, ujawniają lęki związane z utratą pracy, frustracje wynikające ze strachu, że wystarczy chwila nieuwagi, a wypadną z wyścigu szczurów. Sabina (Ewa Kutynia) jest kreatywną młodą kierowniczka działu, szybką karierę opłaciła coraz bardziej doskwierającą samotnością. Podstarzały Jan (Jerzy Głybin) przesadnie dba o kondycję fizyczną, bo cały czas pamięta, że przetrwają tylko młodzi i zdrowi. Jego ciało nie może odmówić posłuszeństwa. Patrycja (Barbara Lubos-Święs) i Robert (Marcin Szaforz) toczą cały czas emocjonalną wojnę podjazdową. W kalekim związku kanalizują stres związany z pracą. Wydaje się, że chirurgicznie sterylne, ascetyczne, zimne pomieszczenia, które stają się ich naturalnym ekosystemem, nie pomagają stworzyć więzi międzyludzkich. Wołanie o potrzebę bliskości rozbija się o gładką powierzchnię ścian. Gdyby nie pewna kompozycyjna przewidywalność, która sprawia, że od drugiego epizodu spektakl zaczyna nużyć, Ostatnie piętro, chociaż mało rewolucyjne w treści, w formie porażałoby wizją świata rozciągającego się między laptopem, ścianą biura i dzwoniącą w torbie komórką.

Wewnętrzne szaleństwo dotyka również lana (Krzysztof Majchrzak), bohatera sztuki irlandzkiego skandalizującego autora Conora McPersona. Znany z barwnej przeszłości dramaturg ubiera swoje sztuki głównie w formę monologów, w których bohaterowie powoli odsłaniają własne fobie, lęki egzystencjalne i długą listę grzechów głównych, Ian, niedoszły duchowny, obecnie terapeuta, cierpi na ataki bolesnej pamięci, której nie da się zaleczyć. Kiedyś porzucił dziewczynę, która za ciężką pracę w pubie opłaciła mu kurs terapeuty. Co więcej, zostawił ją z owocem nie do końca przez siebie chcianej miłości. Kiedy pojawia się u niego klient John (Mariusz Sanitemik), który stracił żonę w wypadku samochodowym i na kozetce psychologa próbuje przepracować traumę, w lanie otwierają się stare rany, zmory, nad którymi, jak się okazuje, nie tak łatwo zapanować.

O ile jednak bohatera "Świateł miasta" (Teatr Studio w Warszawie, reż. Krzysztof Majchrzak) dotykają zmory, na które rzetelnie zapracował, o tyle upiory z przeszłości, które osaczają Hankę (Monika Krzywkowska), są wynikiem uwikłania jednostki w komunistyczną historię - nawet jeśli o ustroju czyta się już tylko w podręcznikach. Hanka jest córką oficera, który kiedyś został "zlikwidowany" przez SB. Po wielu latach dowiaduje się o tym od jego oprawcy. Pułkownika (Leon Charewicz), z którym przyszła zrobić dziennikarski wywiad. Tytułowa "Norymberga" (Teatr Narodowy, reż. Agnieszka Glińska) jest pragnieniem Pułkownika, by mieć własny, skazujący za dokonane zbrodnie proces. Dla Hanki spotkanie z mordercą ojca staje się prawdziwą psychomachią, zwłaszcza że Pułkownik okazuje się również zwykłym człowiekiem, który cieszy się z narodzin wnuka. Nie można go tak po prostu tylko nienawidzić. Do nowej Norymbergi nie dochodzi. Koledzy skutecznie udaremniają pątnikowi wyznanie win: ginie na polowaniu, pechowo postrzelony przez przyjaciela. Spotkanie z Pułkownikiem okazuje się dla dziewczyny wyczerpującą i, niestety, brutalną lekcją historii, z dominującą w niej spiskową teorią dziejów. Historia opowiedziana przez Wojciecha Tomczyka uświadamia również schizofreniane rozdwojenie skażonego totalitaryzmem świata: z jednej strony są ludzie bez reszty wplątani w jego tryby, z drugiej - funkcjonują w nim też ci, którzy o istnieniu piekielnej machiny nic nie wiedzą, i raczej nic nie spowoduje, że opadnie im bielmo z oczu (jak uroczej żonie Pułkownika, w tej roli Maria Mamona).

Motyw wplątania w aferę, gdzie nikt nic nie wie, chociaż na zadany temat wszyscy mówią dużo i głośno, pojawia się w wyreżyserowanym przez Annę Augustynowicz "Napisie" (Teatr Współczesny w Szczecinie), dramacie francuskiego autora Geralda Sibleyrasa. Fabuła dramatu jest prosta, niemalże farsowa. Któregoś dnia na ścianie windy pojawia się inskrypcja: Lebrun = chuj. Lebrun (Wojciech Brzeziński) bezskutecznie próbuje odkryć autora obraźliwego napisu. Wizytowanie kolejnych sąsiadów, a potem zaproszenie ich do mieszkania na polukrowaną towarzyskim przyjęciem próbę przesłuchania nie przybliża do rozwiązania zagadki. Odkrywa natomiast ukrytą warstwę zachodniego kosmopolityzmu: często bezmyślnego, opierającego się na stereotypach, frazesach, modzie i bezmyślnie powtarzanych kalkach słownych. Bohaterowie do siebie mówią, ale się nie słuchają, powtarzają słowa wyprane ze znaczenia. Augustynowie oprawiła dramat w estetykę doskonale znaną z jej poprzednich inscenizacji. Czarną czeluść sceny wypełnia kilka białych rekwizytów: krzesła, trzy wieszaki i wielka rama, która odwracana niczym młyńskie koło sugeruje przepływ czasu i zmianę przestrzeni. Białe geometryczne linie na podłodze wyznaczają przestrzeń gry i życiową przestrzeń postaci. Historia ubrana w oszczędny, umowny teatralny kostium właściwie traci swój farsowy wymiar. Ubrani na czarno bohaterowie stają się wiązką głosów, które w miarę upływu czasu i wypijanych trunków obnażają kompleksy, ambicje i niezdrową potrzebę podporządkowania sobie innych. Wszak w nowoczesnej Europie trzeba spełniać przewidziane standardy. Kto nie pasuje do szeregu domków jednorodzinnych, musi się wyprowadzić.

Niewątpliwie tegoroczny festiwal krążył po ciemnych rejonach egzystencji, gdzie walczą o lepsze lęki, frustracje i fobie, zaś pejzaż dopełnia prowincjonalna ruina. Być może też dlatego (co w pewnym sensie nie było zaskoczeniem) publiczność przyznała Grand Prix Miro Gawranowi, autorowi sztuki "Wszystko o kobietach" (Teatr Ludowy w Krakowie, reż. i oprac. Paweł Szumiec) - niewymagającej intelektualnej ekwilibrystyki, za to łączącej w sobie elementy komediowe z obserwacjami psychologicznymi i obyczajowymi. Rzeczywistość, jaka jest, każdy widzi, dobrze jednak, jeśli na horyzoncie czasami robi się trochę jaśniej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji