Artykuły

Paradoks Raczaka

"Gra na zwłokę" w reż. Lecha Raczaka w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Jerzy Biernacki w Gazecie Polskiej.

Jak każda praca teatralna Lecha Raczaka, założyciela i wieloletniego lidera Teatru Ósmego Dnia z Poznania, także premiera w Teatrze Studio (3 grudnia 2006) "Gry na zwłokę" w jego inscenizacji, spektaklu opartego na powieści Janusza Andermana pod tym samym tytułem, musi budzić zainteresowanie.

Powieść, czy może raczej opowieść o krakowskim wędrowcu, napisana nieco eksperymentatorskim stylem, ale też jednocześnie językiem gierkowskiej PRL, nawet nieźle zniosła ponad ćwierćwiekowy upływ czasu. Raczakowi, specjaliście od PRL, odpowiadały zapewne zgoła turpistyczne obrazy z upodobaniem namnażane przez autora, swoisty "menelski" styl opowieści (nie mówię o głównym bohaterze, że "menel", bo to on też w mowie pozornie zależnej o sobie opowiada, ale o spotykanych przezeń innych postaciach), a także stale obecny dyskwalifikacyjny ton w stosunku do PRL-owskich "wartości" i przejawów ówczesnej codzienności.

Wszelako Raczak, rasowy człowiek teatru, odchodzi natychmiast od rodzajowości, której w krótkiej opowieści Andermana niemało, przekładając ją na materię teatralną przywodzącą na myśl obrazy kafkowskie, beckettowskie czy nawet z teatru śmierci Tadeusza Kantora. Dokłada się do tego koloryt - wszechobecne czernie i szarości ubiorów mężczyzn (bo kobiety są jaskrawo kolorowe), sztafażu, ciągła ciemność rozjaśniana jedynie punktowymi światłami, prawie zupełny brak muzyki. Dzięki tej zmianie historia bohatera - nad którym jak miecz Damoklesa wisi groźba jakiegoś kolegium orzekającego, który został wyrzucony z mieszkania i błąka się wśród znajomych i nieznajomych (trafia do byłej kochanki, ma okoliczność z urzędnikiem, pewnie też z tajniakiem, z mnichem w klasztorze, gdzie go litościwie nocują itp.) - nabiera wymiarów bardziej uniwersalnych, staje się Losem. W rezultacie to, co, jak by się wydawało, najbardziej mogło Raczaka zainteresować, czyli krytyka życia w PRL, nie jest w dostatecznym stopniu (tak jak było w prozie Andermana) czytelne, traci na wyrazistości na rzecz pewnego uogólnienia.

To właśnie nazywam paradoksem Raczaka, w którym określony punkt wyjścia dał zupełnie inny punkt dojścia. W rezultacie nasza wiedza o PRL nie poszerzyła się ani nie pogłębiła, wychodzimy natomiast z teatru w przekonaniu, że pokazano nam niezłe przedstawienie, tym bardziej że aktorsko na wysokim poziomie. (Można jedynie trochę żałować aktorów, całkiem po ludzku, z powodu poobijanych kolan i łokci, gdyż w spektaklu pełno było gwałtownych upadków, turlań, uderzeń, zupełnie jak w Teatrze Ósmego Dnia w latach 70., w końcu których wyszła właśnie "Gra na zwłokę"). Zupełnie zbędne były natomiast kilkakrotnie użyte brzydkie wyrazy i wyrażenia, zwłaszcza owe k... m..., wykrzyczane czy wywyte (od słowa wyć) przez zakonnika; gdybyśmy znali jego charakterystykę zawartą w powieści, byłoby to bardziej uzasadnione, ale w teatrze tej charakterystyki nie było. Czyżby nawet tak dobry reżyser musiał ulegać złej modzie?

Mój osobisty zysk jest taki, iż przekonałem się, że Janusz Anderman jest bezwzględnie lepszym prozaikiem niż publicystą ("Gazety Wyborczej" głównie), ale tego dowiedziałem się nie w teatrze, lecz sięgnąwszy po ową powieść. Świetny jest zwłaszcza reportażowy fragment o fabryce Szadkowskiego, w której w ramach upowszechniania kultury wśród proletariatu urządzono (na jeden dzień) galerię sztuki, m.in. pakując w papier - pod nadzorem artystów z rzeźbiarzem Marianem Kruczkiem na czele! - dwupiętrowej wielkości maszynę. Zacytowane (zapewne) komentarze robotników - to prawdziwy cymes. Ale tego wszystkiego w teatrze właściwie nie ma.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji