Artykuły

Meldunek z placu boju

Jubileusz czterdziestu lat pracy Emiliana Kamińskiego odbywa się w scenografii i okolicznościach, które przejdą zapewne do historii stołecznych scen. Jubilaci mają zazwyczaj ten luksus, że uroczystości na cześć, benefisy, akademie i wszystkie wydarzenia towarzyszące temu szczególnemu czasowi odbywają w atmosferze spokoju, radości, spełnienia. Mogą zbierać owoce wielu lat pracy. Tymczasem jubileusz Kamińskiego wejdzie do teatralnych annałów jako jeden z najburzliwszych.

Widzów zmierzających Aleją Solidarności w stronę Teatru Kamienica już od Placu Bankowego witają bordowe plakaty z napisem: „Stop niszczeniu teatru”. Takimi plakatami i ulotkami wytapetowane są też okna słynnego już tramwaju stojącego na chodniku domu przy Solidarności. Byt zabytkowego wozu jeszcze kilka tygodni temu był równie niepewny, co i los antrepryzy, którą reklamował. Nagle zaczął zawadzać, rzekomo ograniczał widoczność ulicy. Ograniczać zaczął znienacka, po długim czasie nieograniczania. Miał zniknąć – tak jak zniknąć mógł teatr Kamińskiego, dzieląc los kilku innych teatralnych miejsc Warszawy, po których dziś pozostało już tylko wspomnienie. Ponad rok temu w ten sposób zniknęło z kulturalnego pejzażu Warszawy położone nieopodal kino Femina, za okupacji siedziba dwóch teatrów. Pierwszy prowadził Jerzy Jurandot w chwili, gdy ta część Leszna (tak wówczas zwała się ulica) znalazła się w obrębie getta. Potem przez krótki czas gospodarzyli w teatrze Polacy – aż do wybuchu Powstania Warszawskiego. Sala i zabytkowa, i ważna dla historii Warszawy. Dziś, po likwidacji kina, stoi pusta. Sześć lat temu władze wypuściły z rąk inną salę, od początku mieszczącą teatr – słynny Mały w piwnicach Domów Centrum, miejsce szczególne, teatr o śmiałej, uniwersalnej architekturze, jedyny taki w Warszawie i zapewne jeden z niewielu w całej Polsce. Miał stać się supermarketem. Co odbywa się tam dziś – dalipan, nie wiem, bo od czasu likwidacji Małego rzadko przemierzam wygwizdów, jakim stał się „zrewaloryzowany” na nowoczesną modłę, arcyciekawy niegdyś architektonicznie Pasaż Wiecha. W Teatrze Nowym przy Puławskiej, w miejscu, w którym jeszcze dekadę temu znajdowała się scena – dziś pobłyskują na stalowo lodówki znajdującego się tam działu mięsnego supermarketu. Powstał tam w chwili, gdy kamienica przy Puławskiej wróciła do dawnych właścicieli. Nikt nie starał się o zachowanie teatru, wznoszono za to inny, dający dziś kilka przestawień na miesiąc i zapewne spory deficyt. Do dziś niepewny jest los TR Warszawa, czyli niegdysiejszych Rozmaitości przy Marszałkowskiej 8. Piszemy to z żalem, bo na naszych oczach znika wartościowa substancja teatralna. Niewiele brakowało, by lista sczezłych teatrów powiększyła się o Kamienicę, scenę wzniesioną czy raczej wkopaną przez Emiliana Kamińskiego w stojącą od lat pustkami zawilgoconą piwnicę w podwórzu-studni przy Solidarności 93. Sprawa jest już znana, przedefilowała już przez wszystkie niemal media – łącznie z tymi, które sprawy teatralne mają – mówiąc oględnie – w głębokim poważaniu.

Nie wiem, czy afera z próbą wydarcia Kamienicy jej dyrektorowi – a jest ten teatr dziełem jego życia – i uczynienie z niej przez nowych użytkowników przybytku dość wątpliwego przeznaczenia przydarzyła się Kamińskiemu w chwili, gdy wybierał sztukę na swój jubileusz, czy też cała sprawa zdeterminowała adaptację Człowieka z La Manchy, bo tym właśnie musicalem święci dyrektor swe cztery dekady aktorskiego życia. Dość, że stała się ramą, na której spoczęło przedstawienie. Ma konstrukcję dość kunsztowną, mawiało się na to kiedyś „baba w babie”. Słynny musical spółki Leigh-Wasserman ma już w sobie element teatru w teatrze: wszak uwięziony przez inkwizycję Cervantes rozgrywa z towarzyszami niedoli przedstawienie o losach Rycerza Smętnego Oblicza. Tu, w Kamienicy, to teatr – mimo swego usytuowania w piwnicy – piętrowy. Opowiada bowiem o przedstawieniu, w trakcie którego ma rozegrać się przedstawienie. Ostatnie, bo teatr za chwilę zamkną. Gdy wchodzimy do sali, zamiast kurtyny wita nas plastikowa płachta z rodzaju tych, którymi zasłania się miejsca podlegające przeróbkom. Kręci się spora betoniarka, spod tarczy wiertarki lecą raźno skry. Coś się tu buduje, lecz zanim się zbuduje – coś trzeba rozebrać. Kamiński w długim, czarnym palcie-dyplomatce, zgarbiony, błaga rosłego kierownika prac, by ten bodaj ostatni raz pozwolił mu zagrać w teatrze, który już za chwilę stanie się klubem Inkwizycja. Oglądamy więc przedstawienie o przedstawieniu.

Trzeba zapisać na dobro Kamińskiego, że zdecydował się na Człowieka z La Manchy, który po adaptacji i dostosowaniu tekstu do realiów ostatnich wydarzeń nosi nazwę Don Kichot z kamienicy. Historia marzyciela walczącego ze złym światem, zarażającego swym marzycielstwem innych, splata się ze złem prawdziwym, nie tym scenicznym. Człowieka z La Manchy przerywa co jakiś czas rytmiczne „umcy-umcy” rozbrzmiewające czasem z głośników „wypasionych fur”, w piątkowe wieczory stojących pod światłami w okolicach modnych warszawskich klubów, na scenę niezgrabnym, rozchwianym krokiem wytaczają się figury z panoptikum „Warsaw by night”: zaćpana panna w skórzanej sukience błagająca o działkę, poprzeginane drag queens, dziewczyna w stroju z tanich filmów sado-maso. Jeszcze ten teatr może grać sobie historię Don Kichota, ale już dosięga go brudna fala, która za chwilę wleje się tu z całą mocą. Takie jest to przesłanie Don Kichota z kamienicy, przedstawienia – jak by powiedzieli cmokierscy krytycy – autotematycznego. Trzeba zresztą przyznać, że w premierowy wieczór nastąpiło pełne porozumienie sceny i widowni. Rzadko się zdarza, by publiczność tak dopingowała teatr i chwytała z musicalu Leigha i Wassermana wszystko, co można było skojarzyć z walką prowadzoną przez Don Kichota Kamińskiego o uratowanie teatru. Stąd i entuzjazm po finałowej scenie, w której zespół patrząc bez ruchu w widownię, słucha wygłaszanego knajackim głosem monologu o bliskim końcu teatru i nowych porządkach, które zagoszczą tu już za chwilę.

Przedstawienie Emiliana Kamińskiego skłania do okazania szacunku. Człowieka z La Manchy gra się zazwyczaj na dużych scenach, także ze sporym zazwyczaj zespołem instrumentalnym towarzyszącym aktorom. Zredukowanie tej skali i takich sił, zagranie i zaśpiewanie tego tekstu na tak małej scenie, z wykorzystaniem jednego tylko klawiszowego instrumentu, jest prawdziwym tryumfem ducha nad materią. Warto byłoby dokonać kilku kosmetycznych poprawek – jeszcze brutalniej skontrastować sam tekst Wassermana z krótkimi intermediami, w których występują postaci z klubu „Inkwizycja”, przerywające sceniczną akcję. Niechby przerywały brutalniej. Wszak niejedno już w teatrze wytrzymaliśmy.

Rozdzielanie laurek wymagałoby przepisania afisza, a przecież ta pierwsza należy się jubilatowi Emilianowi Kamińskiemu. I za czterdzieści lat na scenie, i za role, które tworzył w teatrach, w których grał przez te cztery ostatnie dziesięciolecia. Nade wszystko za upór, przekonujący, że marzenia można przekuwać w realne byty. A także za odwagę i determinację w obronie tych ziszczonych marzeń. Sprawa Kamienicy jest wciąż w toku, wobec czego Jubilatowi wypada złożyć jeszcze jedno życzenie: aby jego walka nie była – nomen omen – donkiszoterią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji