Artykuły

Rarytas z sukcesem

"Moc przeznaczenia" w reż. Roberta Skolmowskiego w Teatrze Wielkim w Łodzi. Ocenia Józef Kański w Ruchu Muzycznym.

"Trzeba przyznać, że mimo rozmaitych dramatycznych zawirowań w kierownictwie placówki oraz dotkliwych kłopotów finansowych łódzki Teatr Wielki pracuje imponująco intensywnie i wydajnie, a jedna premiera goni drugą, co ostatnio w naszym życiu operowym jest zjawiskiem raczej rzadkim. Nie tak dawno omawialiśmy na tych łamach świeże tamtejsze przedstawienie Pajaców, a już z końcem maja łódzki Teatr wystąpił z premierą Rigoletta, aby w niecały miesiąc później, na sam koniec sezonu, uraczyć swych widzów prawdziwym rarytasem w postaci Mocy przeznaczenia Verdiego, do którego twórczości czują widocznie szefowie tego Teatru inklinację szczególną.

Możemy tę pozycję nazywać rarytasem, gdyż Moc przeznaczenia (w oryginale La forza del destino) na scenach pojawia się niezmiernie rzadko, mimo że partytura tej opery zawiera szereg epizodów o niepospolitej piękności, stwarzając nadto wybitnym; śpiewakom bardzo wdzięczne pole do popisu. U nas w grudniu 1961 roku j wystawiła ją Opera Śląska; później pojawiła się ona jeszcze w poznańskim Teatrze Wielkim, a najświeższa łódzka inscenizacja jest dopiero trzecią w dziejach polskiego teatru operowego po wojnie, czyli na przestrzeni blisko sześćdziesięciu lat. Na wielkich scenach Europy rzecz ma się zresztą dość podobnie.

Dlaczego tak się dzieje? Powodów można, jak sądzę, wymienić co najmniej dwa. Pierwszy z nich tkwi w wadach samego dzieła, ponieważ obok szeregu istotnie przepięknych i stąd cieszących się zasłużoną popularnością fragmentów (uwertura, obie potężne arie Leonory, duet Alvara i Carlosa, wzruszający finał II aktu) zawiera ono też szereg epizodów, w których napięcie i twórcza siła autora wyraźnie słabnie, a liczne wątki uboczne dodatkowo komplikują i bez tego niemiłosiernie zagmatwaną i w nieprawdopodobne zgoła zbiegi okoliczności obfitującą akcję, nie posuwając jej bynajmniej naprzód, lecz wydłużając ogromnie całość dzieła; dość powiedzieć, że łódzkie przedstawienie z dwiema jedynie krótkimi przerwami, trwało prawie cztery godziny!

Powód drugi to niepospolite trudności wykonawcze, wynikające choćby z faktu, że do obsady głównych partii solowych potrzeba tu czworga śpiewaków o wielkich głosach, oraz wysokich umiejętnościach władania nimi tudzież dużych możliwościach w zakresie ekspresji dramatycznej. Zresztą i wobec drugoplanowej partii młodej cyganki Preziosilli postawił kompozytor bardzo wysokie wymagania, toteż chętnie sięgały po nią najświetniejsze mezzosopranistki, jak Giulietta Simionato lub Fiorenza Cossotto. Spotykamy tu poza tym wielkie sceny zbiorowe, które także piętrzą przed wykonawcami nie lada problemy.

Trzeba powiedzieć, że z tych różnorakich trudności dzielny zespół łódzkiego Teatru wyszedł na ogół zwycięsko. Tadeusz Kozłowski przy pulpicie dyrygenckim znakomicie poprowadził to potężne dzieło - może tylko na początku efektownej uwertury chciałoby się czuć więcej dramatyzmu i posępnego klimatu zapowiadającego tragiczne wydarzenia, jakie przyniesie dalszy ciąg opery. Pięknie śpiewały chóry przygotowane przez niezawodnego Marka Jaszczaka, bardzo też ładnie i precyzyjnie grała na premierowym spektaklu orkiestra Teatru Wielkiego.

Pośród solistów zaś występujący gościnnie a obdarzony wysoce wartościowym głosem tenor Robert Woroniecki okazał się bardzo dobrym Alvarem, jakkolwiek narastania i spadki dynamiczne w jego partii były chwilami zbyt nerwowe, a na spokojne i płynne wykończenie wznoszącej się frazy w słynnym duecie Solenne in quest'ora zabrakło mu po prostu oddechu (nie po raz pierwszy okazało się, że prawdziwe belcanto to jednak bardzo trudna sztuka...). Młody baryton Przemysław Rezner z powodzeniem pokonywał trudności spiętrzone w partii mściwego Carlosa di Vargas (świetnie zaśpiewał m.in. arię Urna fatale w III akcie opery), a Piotr Nowacki był znakomitym Ojcem Gwardianem; jedyne, co można mu zarzucić, to fakt, że wyglądał zbyt młodo jak na starego przeora klasztoru.

Danuta Dudzińska-Wieczorek ładnie i z dużą kulturą śpiewała nieszczęśliwą Leonorę - jednakże ładnie to trochę za mało jak na tę partię naładowaną przejmującym dramatyzmem, a przydałby się tu także głos o większym wolumenie. Młoda Agnieszka Makówka natomiast, która już wcześniej zabłysła pięknie w Dialogach karmelitanek, okazała się teraz świetną, pełną temperamentu Preziosillą, zaś Tomasz Fitas z należnym dostojeństwem odtworzył krótką partię ginącego przez tragiczny przypadek markiza di Calatrava, ojca Leonory.

Robert Skolmowski pewną ręką i całkiem po bożemu (tym razem bez żadnych ekstrawagancji) poprowadził akcję ponurego dramatu; od scenografa Marka Brauna oczekiwalibyśmy pewnie nieco więcej inwencji (dla której opera Verdiego otwiera rozległe możliwości), gdyby nie świadomość, że w obecnej sytuacji, chcąc w ogóle grać i wprowadzać do repertuaru nowe pozycje, musi łódzki Teatr oszczędzać, na czym się tylko da. I tak zresztą można z pewnością mówić o sukcesie, toteż podsuwamy ambitnej placówce kolejną propozycję: może by tak w następnym sezonie pomyśleć o nie granych w Polsce przez cały wiek XX Nieszporach sycylijskich tegoż kompozytora? Nie tylko muzyka, ale i oparta na historycznych wydarzeniach tematyka jest tu przecież bardzo wdzięczna...".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji