Artykuły

Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło

Czy można wyobrazić sobie coś bardziej nonsensownego nad pomysł zawarcia ślubu przez cudzoziemca po okazaniu mu przez pannę weksla, wystawionego jej ojcu przez chętnego do wejścia w związek małżeński kawalera? Oczywista, człowieka majętnego, ale mieszkającego za oceanem, nie widzącego wcześniej kandydatki na oczy.

W świecie sztuki, a zwłaszcza teatru operowego pierwszej połowy XIX stulecia wszystko jest możliwe. Gioacchino Rossini, któremu powierzono skomponowanie muzyki do tak błahego i naiwnego libretta, jakim jest treść Weksla małżeńskiego, nie zawahał się. Zamówienie z Wenecji dla liczącego dopiero lat 18 kompozytora, nie będącego jednakże debiutantem, było wyzwaniem co się zowie prestiżowym. Sprostał mu, pisząc operę na potrzeby jesiennego (w 1810 roku) stagione teatru San Moise w Wenecji. Skomponowanie utworu zaspokoiło potrzeby materialne autora. Honorarium w wysokości 40 skudów nie wydało mu się małe. Zwłaszcza że jednoaktowa opera komiczna powstała w ciągu zaledwie ośmiu dni. Niemniej jednak nie zauważa się w niej twórczej męki ani rekordowego tempa pracy kompozytora. Co więcej, Rossini odniósł Wekslem swój pierwszy i nie ostatni autorski sukces.

Weksel małżeński, wystawiony teraz w stolicy, również otwiera — zachowując stosowne proporcje — pewną kartę. Najnowszą premierą scena w alei Solidarności pragnie bowiem rozpocząć przygotowania do kolejnego przedsięwzięcia, którego podjął się dyrektor Stefan Sutkowski. Będzie nim festiwal dzieł Rossiniego zaplanowany na rok 1999. Z pewnością ściągnie on na kameralną widownię teatru, podobnie jak np. Festiwale Mozartowskie, wielu zaprzysięgłych miłośników pięknej muzyki i sztuki belcanta.

Premiera Weksla małżeńskiego daje nadzieję, że dobry początek został zrobiony. Gwarantują to przede wszystkim młodzi i bardzo młodzi wykonawcy. Dziś ich sztuka śpiewu wprawdzie dopiero dojrzewa, ale wszystko wskazuje na to, że niektóre głosy osiągną wkrótce wymaganą koloraturową biegłość i pełnię blasku. Pewne niedoskonałości wokalne czy debiutancką tremę artystów zastąpi pewność, jaką daje doświadczenie, a nade wszystko mądre gospodarowanie siłami.

Dotyczy to zwłaszcza urodziwej, świetnie zapowiadającej się Tatiany Gierlach. Młodziutka solistka w partii Fanny, którą zaśpiewała na premierze po raz pierwszy, pokazuje przede wszystkim świetny warsztat wokalny nabyty w klasie Urszuli Trawińskiej-Moroz. Ma ona też niezaprzeczalny talent sceniczny. Sylwia Feherpataky w drugoplanowej roli Clariny zaprezentowała się równie świetnie. Rzadko występująca na scenie WOK śpiewaczka o węgierskim nazwisku jest uczennicą Haliny Mickiewiczówny. Doprawdy i ta słynna maestra ma powody do satysfakcji z postępów śpiewaczych swojej pełnej wdzięku i autentycznego seksapilu uczennicy. Andrzej Klimczak jako londyński kupiec Tobias Mili, Witold Żołądkiewicz w roli Slooka, kanadyjskiego kandydata na męża, oraz Bogdan Śliwa — Norton, stworzyli postacie pełne pogodnego humoru. Lirycznemu amantowi Andrzejowi Jaworskiemu dowcipu i dystansu do postaci Milforta już nieco zabrakło. Podobnie jak śpiewaczej biegłości w kreowanej roli. Być może jego głos o ładnej, ciepłej barwie nie jest jeszcze gotowy do trudnych belcantowych partii.

Rossiniowska premiera została wyreżyserowana bardzo solidnie. Doskonale znany w Polsce Giovanni Pampiglione zadbał o każdy szczegół wokalny i aktorski. Czuło się reżyserską pieczołowitość nawet w dykcji artystów śpiewających z orkiestrą oraz podających tekst z towarzyszeniem pianoforte i wiolonczeli.

Tak się jednak składa, że w sztuce operowej, zwłaszcza o zabarwieniu komicznym, niezbędna jest jeszcze odrobina szaleństwa. Tego, jakże istotnego akcentu zabrakło również w oprawie scenograficznej Andrzeja Sadowskiego. Ten mistrz nad mistrze chyba za bardzo rozpieścił nas swoimi wizjami plastycznymi, zwłaszcza oper Mozarta i Monteverdiego. Tym razem młodzi artyści poruszają się pośród gołych ścian — rozsuwanych w miarę potrzeb parawanów, o nie sprecyzowanym, mglistym kolorycie. Nieco barwniejszymi elementami są niektóre kostiumy. I tylko niewielki obrazek (kopia Canaletta) wyraźniej sygnalizuje miejsce akcji opery, czyli Londyn. Za wiele tu chyba ascetyzmu.

A może to jedynie kwestia teatralnych oszczędności?

O dziwo, w osiągnięciu olśniewającego efektu nie pomogła premierze nawet muzyka dobiegająca z orkiestronu. A przecież partię orkiestrową, tak pogodną, pełną humoru, nasyconą melodyką w każdym takcie wykonano pod batutą młodego kapelmistrza Tadeusza Karolaka nadzwyczaj starannie. Świetnie też wyważono wszelkie proporcje dynamiczne. Mimo iż smyczki zachwyciły miękkością brzmienia, a waltornie, tak podatne na kiksy, grały wręcz nienagannie, nie było to wszakże wykonanie porywające, które sprawia, że publiczność szaleje z zachwytu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji