Artykuły

Przygody (nie tylko) Wenecjanek

Odkrycia sceniczne mamy różne. Co, oczywiście, nie jest myślą odkrywczą. A nawet można powiedzieć: jest banałem. Ale, w końcu, nie idzie tu o snucie tzw. złotych myśli. Sprawa bowiem sprowadza się do zebrania paru nieskomplikowanych obserwacji naszej teatralnej rzeczywistości. Otóż na tle porównań kilku zjawisk wynikających z gorączkowo jakby prowadzonych poszukiwań czegoś nowego, a przynajmniej mało znanego, w dramaturgii — dałoby się wybrać dość pouczające przykłady ambicji przesadnych i ambicji po prostu zdrowych.

Wystarczy trochę popodróżować w rejonie Wielkiego Krakowa, od teatrów w centrum miasta do Teatru Ludowego w Nowej Hucie, żeby przekonać się, jak pewne odkrycia archiwalne rozwiewają złudzenia samych odkrywców — i co z tego zostaje dla widowni. Dla tej widowni, która miała zachłysnąć się pomysłem dostarczania jej takich wrażeń, o jakich nawet nie śniła.

Okazuje się jednak, że warto pojechać do Tarnowa, żeby sprawdzić właśnie w Teatrze Ziemi Krakowskiej im. L. Solskiego odkrycie zabawnego tekstu dramatycznego, który jest akurat odwrotnością niezrozumiałego i znacznie mniej zabawnego utworu, granego na scenie nowohuckiej pod nazwą Wesele hrabiego Orgaza. Zaś w sposobie przypomnienia dawnej (z przymrużeniem oka) interpretacji teatralnej, chyba sensowniejszego od pomysłu — na serio — rekonstrukcji Wesela.

Jednakże nie tyle chodzi tu dosłownie o tarnowską wyprawę, ile o sam spektakl, pokazany w Krakowie przez zespół teatru z Tarnowa Fakt tym bardziej istotny, że właśnie wybór miejsca celem prezentacji Miłości w Wenecji — ma znaczenie pierwszorzędne dla sztuki oraz jej odbioru. Wybrano bowiem nie — jak to zwykle bywa — gościnę w którymś z teatrów krakowskich, lecz salę „Fontany” Klubu Dziennikarzy „Pod Gruszką”. Co nam mówi nazwa sali? Ano to, że swym zabytkowym, włoskim wystrojem wnętrza może stworzyć — lepiej od niejednej dekoracji — klimat nieodzowny w tego rodzaju krotochwili XVI-wiecznej, z którą zetknął nas tarnowski teatr.

Odkryty dla teatru tekst Miłości w Wenecji (czyli Wenecjanki) jest sztuką anonimową. Po ludowemu pieprzną, nie baczącą na wyrazisty morał, ale w dosadności obyczajowej wcale nie tak odległą od naszych czasów. Krotochwila ta obfituje w tzw. sceny łóżkowe, w grę namiętności (nie tylko erotycznych), w miłość dla sportu, choć nie pozbawioną interesowności. Znaleźć tam można chęć przygód oraz dozę swawolnego cynizmu, które wyzwala w młodym człowieku łatwość z jaką nawiązuje znajomości z dwoma skłonnymi do flirtu damami. Obie są ogniste — i pełne miłosnych tęsknot. Trudno się dziwić: jedna ma pewnie starego męża, druga jest młodą wdową. A tu zjawił się, przejazdem, młodzieniec — który może umilić czas, lub kto wie, czy nie przywrócić obu białogłowom wspomnień tyleż poetyckiej dziewczęcości, co i pozorów przebrzmiałych uczuć. Opowieść sceniczna nie zawiera bynajmniej nadmiaru składników wulgarnych, mimo dość śliskiego tematu i akcji, popędzanej starym, wypróbowanym motorem seksu. Krotochwila po prostu rozbawia, a jej pikanteria nie przekracza granicy dobrego smaku. Ukazuje przy tym z żartobliwą przekorą, jak w gruncie rzeczy męczące i zdradliwe są pogonie za przygodami, które bezkrytycznie lubimy nazywać „romantycznymi”. Jak łatwo zostać oszukanym i jak się wpada w sidła słów ze znanej frazeologii o wielkich uczuciach. To szesnastowieczne odkrycie zdumiewa swoją współczesnością, choć okrywa innym kostiumem oraz słownictwem sprawy wciąż aktualne na terenie obyczajów. O ileż bardziej „czyści” byli bohaterowie tej przygody w Wenecji — od swych pruderyjnych potomków w cztery wieki później, którzy dla tych samych sytuacji stworzyli parawany z grubej obleśności! Co nie znaczy, że warto nawoływać do korzystania z wzorów obyczajowych anonimowej sztuki weneckiej. Warto natomiast pomyśleć nad skutkami niefrasobliwych podróży w nieznane, gdy ludzie bez skrępowania bawią się w miłość. Zwłaszcza w warunkach kiedy niemal co drugi człowiek (nie tylko młody) kursuje wszerz oraz wzdłuż kraju i lubi odgrywać rolę kawalera do wzięcia. Nie bez zachęty u płci przeciwnej a romansownej…

Rzecz jest tedy, oprócz pogrubionej warstwy farsowej, wycieniowana ze smakiem i dowcipnie brzmiąca w jędrnym, literackim przekładzie Jerzego Adamskiego. Dysponuje ponadto walorem niebagatelnym — czytelnością pozbawioną uproszczeń. Ma tempo iście włoskie, gdyż reżyserował spektakl gościnnie przybysz z Italii, Giovanni Pampiglione, który przekazał aktorom szczyptę owej sprawności południowców, co znakomicie ożywia widowisko. Szkoda tylko, że w parze z giętkością akcji i osób komedii nie idzie jeszcze czystość dykcji. Nie jest to, niestety, sytuacja wyjątkowa, spotykana tylko na scenach tzw. prowincjonalnych. Mankamenty dykcyjne obserwuje się coraz częściej również w teatrach wielkich ośrodków kulturalnych. Ale na tle przedstawienia, gdzie występuje zaledwie sześciu aktorów i to bardzo blisko odbiorców — bo spektakl odbywa się dosłownie wśród publiczności — wady emisji głosu są przeszkodą nieznośną i szczególnie rażącą. W ten sposób ginie co najmniej połowa efektów scenicznych z widowiska, które ma wszelkie szanse, aby pozostawić efektowne wrażenia, i które byłoby świetną zabawą teatralną. A tak — jest tylko zabawą z ambicjami, świadczącymi o poszukiwaniach dobrego stylu sceny tarnowskiej.

Wracając jednak do przedstawienia, trzeba powiedzieć, że aktorzy nadrabiali braki w dykcji dużą swobodą ruchową, świeżością i wdziękiem. Najbardziej dojrzale zaprezentowała się Jadwiga Lesiak (Angela, wdowa) dobrze wypowiadająca kwestie opanowanej namiętnościami kobiety, z lirycznym dystansem do „kupienia” sobie kochanka a może i męża. Młodego cudzoziemca, naiwnie przebiegłego grał Krzysztof Stroiński, na pewno utalentowany aktor, ale wykazujący jeszcze drobne braki warsztatowe — tu zastępowane żywiołowością. Wyrazistą sylwetkę gondoliera-cwaniaka stworzył Wiesław Tomaszewski. Byłaby to interesująca rola, gdyby jeszcze popracował nad dykcją. Te same wątpliwości budziły: Elżbieta Eysymont (Yaleria, mężatka) oraz służące obu dam — Janina Buławianka (Nena) i Lidia Holik-Gubernat (Oria).

Bardzo prostą, a zarazem trafnie dobraną oprawę scenograficzną, utrzymaną w umownym stylu — z dwoma przeciwległymi „domami” wenecjanek i środkowym podestem-łożem — przygotował Jan Polewka. Również kostiumy i drobne rekwizyty stwarzały zgrabną, kolorystyczno-żartobliwą klamrę spektaklu. Ciekawie też brzmiała muzyka skrzypiec, skomponowana przez Zygmunta Koniecznego, a wykonywana przez Walentego Kwapniewskiego.

W sumie — widowisko było odkryciem starego źródła filuternej zabawy; i na czasie, choć niby to czasy odległe i troszkę, wydawałoby się, nieprzyzwoite. Ba, lecz nie udawajmy, że w naszej epoce potrzebne są przyzwoitki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji