Co to znaczy być gwiazdą?
Ze STANISŁAWEM MIKULSKIM rozmawiają Wiesław Adamik i Monika Kaniowska.
"- Gwiazdą został Pan już po filmie Ewa chce spać, który odniósł przed laty duży
sukces. Pana partnerką w tym filmie była pamiętna Barbara Kwiatkowska.
- Tak, ten film kręciliśmy dawno, w 1958 r. Był bardzo popularny. A co to znaczy
być gwiazdą? Idol nie tworzy się sam, powstaje dzięki swoim wielbicielom,
publiczności. Aktor zaś kształtuje się dzięki reżyserom. Miałem to szczęście, że
aktorskie szlify filmowe zdobywałem w filmie Kanał, reżyserowanym przez
Andrzeja Wajdę. Później jakoś się nie spotykaliśmy. Przyszły laureat Oskara w
swoich filmach tworzył gwiazdy, które często potem same musiały sobie radzić.
Rola powstańca w Kanale była dramatyczna. W Ewa chce spać, choć to była
komedia, nie grałem jednak roli komediowej. Basia Kwiatkowska była uroczą,
utalentowaną dziewczyną, ideałem swojego pokolenia. Pochodziła z małej
miejscowości pod Gostyninem, tańczyła w zespole pieśni i tańca, wygrała konkurs
Piękne dziewczęta na ekrany tygodnika Film. To był jej filmowy debiut, po
którym wystąpiła jeszcze w kilku świetnych polskich filmach. Wyszła za Romana
Polańskiego, a potem wyjechała za granicę. Szkoda, że nie ma jej już wśród
żyjących. Zmarła w wieku zaledwie 54 lat.
- Jakie nagrody aktorskie miały dla Pana największe znaczenie?
- Nagrody aktorskie otrzymywałem nie raz. Były to np. polskie telewizyjne Złote i
Srebrne Maski, ale także nagrody telewizji czeskiej czy enerdowskiej. Jednak moim
zdaniem aktor pracuje dla widza, dlatego najbardziej cenię akceptację publiczności.
- Zdarzały się kłopotliwe sytuacje związane z Pana popularnością?
- Na szczęście rzadko. Tak bywa czasem, gdy przyjeżdżam na spotkania w nieznanej
miejscowości i nie mogę spokojnie zjeść obiadu w restauracji, bo ktoś mnie
rozpoznaje. Nie zawsze kończy się to sympatycznie. To, że znany aktor może nie
mieć czasu, by z każdym porozmawiać, budzi niechęć. Nic nie pomaga tłumaczenie,
że przyjechałem do pracy, na spotkanie, które za chwilę się rozpoczyna i nie mogę
napić się wódki.
- Ceni Pan swoje występy w teatrze?
- Kiedy w filmie z moim udziałem nie udało mi się zagrać na odpowiednim
poziomie, nieraz byłem krytyczny wobec siebie. Mam świadomość, iż aktorskie
błędy już pozostaną na ekranie. Film będzie dla przyszłych pokoleń taki jak na
premierze. Kiedy gramy jakiś spektakl sto razy przed publicznością, mam możliwość
skorygowania pewnych drobnych, ale istotnych elementów gry. Za to kocham teatr.
Film właściwie nigdy nie dał mi dobrej roli.
- Spotkaliśmy Pana na IX Wakacyjnym Festiwalu Gwiazd w Międzyzdrojach, gdzie
odcisnął Pan swój ślad na Promenadzie Gwiazd. Większość aktorów przyjeżdża
do Międzyzdrojów z Warszawy. Pan podkreślał na spotkaniu, że kiedy przeniósł się
z Lublina do Warszawy, otrzymywał więcej propozycji.
- Cenię wyróżnienie, jakim jest uwiecznienie odcisku dłoni na Promenadzie w
czasie Festiwalu, który stworzył Waldemar Dąbrowski. W Międzyzdrojach czułem
się dobrze, towarzyszyła mi tu moja żona.
W tym roku upływa dokładnie 40 lat od momentu, kiedy przeniosłem się z Lublina
do Warszawy. W Teatrze imienia Juliusza Osterwy w Lublinie pracowałem 12 lat.
Dla aktora to niewątpliwie nobilitacja, kiedy dostaje szansę przeniesienia się do
pracy w stolicy. Podobne znaczenie ma może tylko jeszcze Kraków. Do Warszawy
trafiłem dzięki propozycji angażu od Adama Ha-nuszkiewicza, dyrektora Teatru Powszechnego.
- W filmie znakomicie prezentował się Pan w mundurach. Wspominał Pan, że był w
wojsku na Lubelszczyźnie...
- Tak, i to w służbie czynnej. Skończyłem szkołę oficerów rezerwy. Przeniesiono
mnie do Zespołu Pieśni i Tańca Warszawskiego Okręgu Wojskowego, który miał
siedzibę w Lublinie. Zdarzyło się, że jakiś aktor zachorował i w ten sposób dostałem za niego zastępstwo w sztuce. A potem zostałem już w zespole tej sceny.
- Dlaczego tak ciepło wspomina Pan czasy lubelskie?
- Pracę w teatrze lubelskim uważam za najlepszy okres mojej kariery teatralnej.
Mimo iż był to czas trudny, wspominam ją z sentymentem. W 1952 r. byłem młody i
nie przeszkadzały mi nawet nieustanne objazdowe występy mojego teatru na scenach
różnych ośrodków kultury Lubelszczyzny i Podlasia, od Tomaszowa Lubelskiego,
Zamościa, Biłgoraja, po Chełm, Puławy i Łuków. Jeździliśmy nawet w zimie,
ciężarówką przerobioną na autobusik. W salkach o powierzchni parunastu metrów
kwadratowych, gdzie widzowie czasem siedzieli w kożuchach, graliśmy w
stylowych kostiumach. Ci ludzie łaknęli teatru. Tamtej publiczności nie można było
ani wtedy, ani teraz porównywać z warszawską, która ma wielki wybór scen
teatralnych. Miałem duże możliwości wybierania ról, na przykład w sztukach
szekspirowskich. Był moment, gdy dyrektor teatru powiedział, że specjalnie dla
mnie scena wystawi Hamleta lub Makbeta.
Na scenie lubelskiej należałem do ścisłej czołówki aktorskiej. Moim teatralnym
kolegą był Jan Machulski. Czasem mówiono o nas dwaj panowie M., w
nawiązaniu do filmu Dwaj panowie N., w którym grałem. W teatrze
Hanuszkiewicza byłem już w drugiej lidze aktorów. Jeśli w Lublinie grałem
Cezarego w Przedwiośniu, to w Warszawie był to już Hipolit Wielosławski.
- Był Pan aktorem bardzo sprawnym fizycznie. Grał Pan role w trudnych filmach
wojennych...
- Zawsze patrzyłem z podziwem na perfekcyjnie dopracowane i zmontowane
niebezpieczne sceny w westernach czy filmach wojennych, które amerykańscy
aktorzy grają bez uszczerbku. W naszej kinematografii nie ma aż takiej dokładności.
W polskich filmach wojennych próbowałem czasem smaku ryzyka. W 90% moich
zdjęć na planie sam występowałem w niebezpiecznych scenach. Kaskader zastąpił
mnie w Stawce większej niż życie 2 razy. Pierwszy gdy miałem wybity bark w
czasie treningu sceny bójki, a trzeba było wskoczyć do jadącej ciężarówki, chwycić
się tyłu za burtę i wspiąć na górę. Drugi raz - kiedy trzeba było wejść przez małe
okienko i nie mogłem się w nim zmieścić. Potem już samodzielnie schodziłem po linie. W Olsztynie kręciliśmy scenę, kiedy Kloss chce nawiązać kontakt z partyzantami i jedzie pociągiem do lasu. Reżyserowali ją, jak zawsze, Andrzej Konic i Janusz Morgenstern. Musiałem skakać z pociągu. Robiliśmy kilka
prób. Wyskakiwałem bez kłopotów. W czasie kolejnego dubla Janusz siedział obok
maszynisty i polecił mu trochę przyspieszyć. Wtedy nie trafiłem w to wyznaczone,
bezpieczne miejsce i mocno skręciłem kolano. Kilka dni później kręciliśmy ucieczkę Klossa z więzienia. Skakałem z dachu na mniejszy daszek. Potłukłem się. To były drobne kontuzje, większych na szczęście nie miałem, bo na przerwę w zdjęciach absolutnie nie można było sobie pozwolić.
- Obecnie coraz częściej mówi się o kontynuowaniu Stawki większej niż życie i o
filmie fabularnym na temat bitwy pod Monte Cassino.
- Stawka to nieustanny temat-rzeka moich rozmów z dziennikarzami i widzami,
ale obawiam się, że nie jest już możliwe, abyśmy z Emilem Karewiczem włożyli
nasze mundury z tego serialu. To zbyt duża różnica wieku, rezultat nie byłby dobry.
Jestem pewny, że filmy o tamtym okresie naszej historii są bardzo potrzebne, bo
przypominają młodzieży prawdziwy obraz wojny. Nie wiem, kogo mógłbym zagrać
w filmie o Monte Cassino. Chyba już tylko postać wyższego rangą, starszego
dowódcy? W roli oficera abwehry Hansa Klossa miałem stopień kapitana.
Podobnym stopniem, kapitana rezerwy, legitymuję się faktycznie w polskim wojsku.
- Jak Pan odpoczywa?
- Mam działkę na Mazurach. Tam od wczesnej wiosny do jesieni uprawiam ogród,
naprawiam płot i robię inne porządki, które przerywam, gdy jadę do Warszawy
wykonać jakieś zadanie aktorskie.
- Bardzo dziękujemy za rozmowę".