Artykuły

Czarowna noc po amerykańsku

Kto się boi Wirginii Woolf? jest sztuką wybitną. To nie ulega już dziś żadnej wątpliwości. Po jej nowojorskiej premierze Edward Albee stał się z dnia na dzień czołowym dramaturgiem amerykańskim i sławą światową. Sztuka obiegła później wiele krajów, a teraz przywędrowała do Polski. Jest okrutna, krok za krokiem zdziera etykiety, przyklejone do ludzkich twarzy, demaskuje swych bohaterów bezlitośnie aż do dna. Brak jej właściwie akcji w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. A jednak pełna jest napięcia. Co chwila wybuchają w niej konflikty między ludźmi, których obserwujemy przez trzy długie akty. Wszystko tkwi tu w dialogu, który jest rzeczywiście mistrzowski. Od czasu Strindberga i Ibsena, wielkich Rosjan i O’Neilla nikt nie umiał tak pisać dialogu, jak Albee. Jest soczysty i wzięty z życia, a zarazem głęboki, pełen podtekstów. Daje ogromne pole do popisu aktorom, a przy tym słucha się go tak, jakby istotnie między sceną i widownią istniała czwarta ściana. A przy tym zaprawiony jest gorzkim, zjadliwym humorem współczesnej literatury. Pusty, banalny język, jakim rozmawiają ze sobą dwa małżeństwa w czasie całonocnej pijatyki ma w sobie coś z« zjadliwej ironii i szyderstwa dialogu Ionesco z Lekcji, czy Łysej śpiewaczki. Tylko że jest konkretniejszy, mocniej osadzony w realiach kraju i czasu, w jakim się sztuka rozgrywa.

Kto się boi Wirginii Woolf? jest bowiem dramatem głęboko realistycznym. W czasie koszmarnej „nocy szczerości” opadają z ludzkich twarzy maski. To nieprawda, że w tej pozłacanej klatce, w owym kraju samochodów i lodówek, ciuchów i koktajlów ludzie są szczęśliwi. Za pozłacaną kurtyną kryje się bowiem unicestwienie człowieka, zduszenie jego osobowości, podporządkowanie wszechwładzy pieniądza, która określa jego byt, świadomość, tryb i drogę życia A człowiek tego nie chce, buntuje się przeciw narzuconym mu serwitutom, chce wyrwać się z tego diabelskiego kręgu. I nie może. Tak rodzą się kompleksy, schorzenia psychiczne, prowadzące go na skraj obłędu. Kto obejrzy tę sztukę, ten zrozumie, dlaczego tyle w USA chorób psychicznych, dlaczego takie fortuny robią tam psychoanalitycy. Cała sztuka jest wielką psychoanalizą czterech osób w niej występujących. Każda z nich jest inna, ale każda podlega tym samym prawom i każda usiłuje równie bezskutecznie szamotać się z nimi, by w końcu poddać się ich naciskowi z rezygnacją. Albee rozwija w tej sztuce swój morderczy atak przeciw amerykańskiemu stylowi życia, rozpoczęty w Amerykańskim ideale i Opowiadaniu o Zoo. Pokazuje prawdziwe konflikty i tragedie ludzi żyjących w „amerykańskim raju”, kiedy opadnie z ich twarzy maska. Wydaje się mówić patrzcie, owe piękne reportaże z „Life’ów” i „Looków, obrazki z amerykańskich filmów i zdjęcia uśmiechniętych twarzy z reklam pasty do zębów, to tylko „malowany fałsz, obrazki”. Prawda jest zupełnie inna: tragiczna, okrutna, bez perspektyw, bez -wyjścia. Ci ludzie, pozbawieni ideałów życiowych, złamani, zgnieceni przez potworną machinę do robienia pieniędzy, nie widzą w życiu żadnego celu, nie widzą wyjścia, są głęboko i nieodwołalnie nieszczęśliwi, skazani na wegetację w bogatych mieszkaniach i luksusowych nawet warunkach.

Czy sztuka Albee’ego odnosi się tylko do życia w Stanach Zjednoczonych? W znacznej mierze tak. I w konkrecie tkwi jej siła. Tak też wystawił ją na Wybrzeżu Jerzy Goliński, podkreślając bardzo mocno amerykański charakter tła i warunków, w jakich się rozgrywa. Jerzy Kreczmar poszedł raczej w kierunku uogólnienia jej sensu.

Dał przedstawienie znakomicie opracowane, kładąc szczególny nacisk na wydobycie całej zawartości intelektualnej sztuki. Goliński zdecydował się na dość duże skróty. Jerzy Kreczmar dał prawie cały tekst, bojąc się uronić czegokolwiek ze znakomitego dialogu Albee’ego. Dysponował też parą tak wybitnych : aktorów, jak Jan Kreczmar i Antonina Gordon-Górecka, którzy podawali wszystkie zjadliwości i dowcipy Albee’ego z niezrównaną precyzją i finezją.

Uzyskał świetny wynik w pierwszym akcie, zatytułowanym przez autora Gry i zabawy. Był to prawdziwy koncert gry aktorskiej. Jan Kreczmar ujawnił tu swe wielkie możliwości komediowe, których mogli spodziewać się tylko starsi widzowie, pamiętający choćby jego rolę Zbyszka z Moralności pani Dulskiej. Był swobodny, rozluźniony, błyskotliwy. Sama radość dla widzów — Antonina Gordon-Górecka nie tylko świetnie podawała tekst, lecz także bardzo ładnie wyglądała, pełna wdzięku, intrygująca swym enigmatycznym uśmiechem. Aż trudno było uwierzyć, że jest starsza od swojego męża (co wynika z tekstu) i że zatruła mu życie. Bardzo dobrze partnerowali starszej parze Barbara Wrzesińska i Andrzej Antkowiak, debiutujący na scenie Teatru Współczesnego, Pierwszy akt był więc wielkim sukcesem.

W drugim akcie było już gorzej. Tu odczuliśmy pewne dłużyzny, nie wszystko było tak „gęste”, by przez cały czas utrzymać w napięciu widownię. Może też aktorzy byli już trochę zmęczeni. Zabrakło im tego blasku i błysku, bez którego dialog nie lśnił tak, jak w akcie pierwszym. I zabrakło też owej perwersyjnej erotyki, bez której nie tłumaczy się ani akcja tej części sztuki, ani jej tytuł Noc Walpurgii. Tu nie wystarczył już sam dialog i jego intelektualna zawartość. Tu trzeba było zagrać wszystkie podteksty, pokazać całe „marę tenebrarum” żądz i namiętności jakie trawią tych ludzi, kompleksów, które ujawniają się w czasie owej „nocy szczerości”.

W trzecim akcie są sceny znakomite. Szczególnie wtedy, kiedy bohaterowie sztuki przeprowadzają rozrachunek z własnym życiem. Ale publiczność jest już trochę znużona długością przedstawienia, a napięcie nie rośnie. Za mało w tym akcie goryczy, za mało emocjonalnej siły.

Poznawcza wartość przedstawienia jest bardzo duża. Ale jest ono zbyt chłodne, zbyt intelektualne. Dramaturgia Albee’ego wymaga gwałtowniejszych spięć, gorętszych uczuć, więcej psychologii głębi. Początkowo wydaje się, że koncepcja Jerzego Kreczmara jest słuszna. Pokazuje on bowiem w pierwszym akcie zwyczajnych, dobrze wychowanych ludzi „z towarzystwa”, a nie psychopatów. W ten sposób sztuka nabiera mocniejszej wymowy, szerszego uogólnienia. Nie chodzi tu bowiem o wypadek wyjątkowy, lecz o zjawiska powszechne. I wszystko byłoby w porządku, gdyby kontrast w trzecim akcie był gwałtowniejszy, gdyby owe Egzorcyzmy (jak nazwał trzeci akt autor) miały w sobie rzeczywiście nastrój grozy i niesamowitości.

Te wszystkie zastrzeżenia nie zmieniają faktu, że oglądamy w Teatrze Współczesnym przedstawienie bardzo interesujące, chwilami nawet wybitne. Być może, uda się jeszcze skrócić czas jego trwania, co wyjdzie całości na zdrowie. Aktorzy nauczą się zapewne także oszczędniej rozkładać siły, by starczyło ich na cały spektakl. Ta premiera jest na pewno ważnym wydarzeniem w życiu teatralnym stolicy. I każdemu, kogo interesuje rozwój współczesnego dramatu, można śmiało doradzić obejrzenie przedstawienia Wirginii Woolf w Teatrze Współczesnym. Bo przyszłość dramaturgii światowej określają dziś sztuki polityczne i mocno osadzone w realiach naszego czasu dramaty psychologiczno-obyczajowe typu twórczości Albee’ego, a nie dramaturgia absurdu Becketta i Ionesco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji