Artykuły

Demon komizmu już w domu

U szczytu ul. Wieluńskiej stoi ławka, od sobotniego popołudnia ozdobiona bukietem róż. Ustawiono ją, by uczcić Antoniego Fertnera — wielkiego aktora, gwiazdę przedwojennych filmów — urodzonego w Częstochowie.

W sobotnie południe ławka szczególnie zwracała uwagę przechodniów, bo okryto ją biało-żółto-niebieską flagą Częstochowy. Kiedy syn Antoniego Fertnera — Antoni junior — w towarzystwie przewodniczącego rady miasta Zdzisława Wolskiego i wiceprezydenta Andrzeja Szewińskiego zdjął flagę, ukazała sięspod niej tabliczka. Wyryty w metalu napis głosi:

„Antoni Dezyderiusz Fertner ur. w 1874 r. w Częstochowie przy ul. Wieluńskiej — zm. w r. 1959 w Krakowie. Wielki polski komik, aktor teatralny i filmowy, reżyser, dyrektor teatru, pionier polskiej kinematografii. W 1908 r. wystąpił w pierwszym polskim filmie fabularnym Antoś pierwszy raz w Warszawie. Znany z serii komedii rosyjkich z okresu I wojny światowej o przygodach Antoszy. Zagrał także w wielu filmach polskich okresu międzywojennego, takich jak Jaśnie pan szofer, Ada, to nie wypada, Papa się żeni, Zapomniana melodia. Po II wojnie światowej grał w Teatrze Starym oraz w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie".

Moment odsłonięcia był zarazem symbolicznym przekazaniem ławeczki miastu, ufundował ją bowiem Antoni junior, syn aktora od lat mieszkający w Szwecji. Przyjechał do Częstochowy specjalnie na uroczystość. Rozpoznawany był od razu: — Jaki podobny do ojca — komentowali goście spotkania. On sam nie mówił wiele. — Po ojcu odziedziczyłem tremę — tłumaczył (sam nie ma nic wspólnego z branżą aktorską, jest matematykiem). — Dziękuję wszystkim, którzy zaangażowali się w sprawę ławeczki. Trochę to trwało, ale w końcu się powiodło. Muslę, że tata, tam w górze, pomagał. I że jest zadowolony.

Patrząc z ławeczki w dół ul. Wieluńskiej, wyznał: — Dziwne to uczucie: patrzeć na ulicę, gdzie kiedyś żyli nasi przodkowie. Może mały Antek łaził po tych drzewach… Teraz jakby wrócił do rodzinnego domu.

Antoniemu juniorowi towarzyszyła kuzynka, cioteczna prawnuczka Antoniego seniora. Marzena Kołodziejczyk od kilku lat odwiedza nasze miasto, by szukać śladów po Fertnerach, kiedyś cenionych tu rzemieślnikach. Pomogło Towarzystwo Genealogiczne Ziemi Częstochowskiej i Ośrodek Dokumentacji Dziejów Częstochowy. Dzięki ich informacjom udało się odnaleźć członków rodziny wciąż mieszkających w mieście. W rezultacie krewniacy też byli na uroczystości, razem zresztą z genealogami. Podobnie jak na urządzonym wcześniej spotkaniu w ratuszu, gdzie opowiadano o Fertnerach i pokazano fragment filmu Ada, to nie wypada. Fragment niedługi, ale publiczność i tak parskała śmiechem, gdy Antoni Fertner z groźnym marsem na dobrodusznym obliczu próbował dusić Lodę Niemirzankę, swą niesporną filmową córkę.

Tam także Muzeum Częstochowskie, organizator całości, oficjalnie obiecało, że w cyklu „Gabinety wybitnych częstochowian" przygotuje wystawe poświęconą aktorowi. Już zaczeło szukać eksponatów w teatrach, gdzie wystepował Fertner.

Datę 16 kwietnia wybrano nieprzypadkowo: tego dnia w 1959 r. Antoni Fertner zmarł. Jego syn miał wtedy osiem lat. Opowiedział, jak było. Ojciec od dłuższego czasu leżał w łóżku po złamaniu nogi. Miał już 85 lat. W nocy z 15 na 16 kwietnia nagle w mieszkaniu zrobił  się ruch: ktoś przyszedłdo ojca. Mały Antoś nie wiedział kto, po pewnym czasie usłyszał tylko ze swego pokoju, że ten ktoś wybiega, by niebawem, znów biegiem, wrócić. Okazało się, że to ksiądz z ostatnim namaszczeniem. Gdy udzielił sakramentu, spytał: — Czy mistrz ma jakieś ostatnie życzenie?. Wtedy aktor wyznał: — Tak, proszę księdza, zawsze chciałem spróbować wina mszalnego. I co? Ksiądz pomknął do parafii, wrócił w mokrej od potu sutannie i z winem. Syn opowiada: — Tatuś umoczył usta w kieliszku, przymknał oczy i powiedział „Jakie to było dobre". To były jego ostatnie słowa.

Komentarz

Joanna Skiba

Dla mnie sobotnia uroczystość była szczególnie miła: fundator ławeczki podkreślał, że jest ona efektrm mojego felietonu powstałego w 2012 r. z okazji 138 rocznicy urodzin aktora. Pisałam wówczas, że tak sławny komik powinien mieć ławeczkęw rodzinnym mieście. Po dwóch latach syn trafił na ten tekst w internecie.  I przysłał do „Wyborczej" list, że chce pomysł zrealizować.

Zrealizował — i dobrze. Idzie ul. Wieluńską pielgrzym, albo i częstochowianin zmierzający do klasztoru. Znużony wspinaczką, przysiądzie na ławce pod drzewem. I przeczyta tabliczkę. I zapamięta, że człowiek, którego sam Leon Schiller nazwał demonem komizmu, to nasz człowiek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji