Artykuły

A ona była ruda...

Jeżeli Carmen na scenie (bo przecież inspiracji dla operowego libretta dostarczyła literatura) - to przede wszystkim muzyka. Wspaniała, stworzona przez Georgesa Bizeta w drugiej połowie minionego stulecia, na przekór ówczesnym stylistycznym kanonom, w pełni — jak to często bywa — doceniona dopiero przez potomnych. Tę muzykę, na przemian liryczną i żywiołowo radosną, tak bardzo hiszpańską w swoim charakterze, znamy z wielu wykonań, a poszczególne „numery” w najróżniejszych opracowaniach, od lat z powodzeniem funkcjonują również niezależnie, niemal na prawach muzycznych standardów. Kompozytorskie dzieło Bizeta dawno już potwierdziło swą klasę i uniwersalizm, na stałe wprowadzając Carmen do repertuaru teatrów operowych.

Możemy zatem mówić o wyjątkowym szczęściu, gdyż najnowsza gdańska inscenizacja tego utworu powstała pod muzycznym kierownictwem Jerzego Maksymiuka, a to nazwisko daje gwarancję wykonania najwyższej próby, precyzyjnego w każdym calu, wydobywającego całą urodę i finezję melodii. Jerzyk Maksymiuk naturalnie nie zawiódł. Operowa orkiestra brzmiała pod jego batutą wyśmienicie, a chór i soliści dotrzymali jej kroku. Dzięki temu Carmen – od strony muzycznej – zaprezentowała się w pełnej krasie, po raz kolejny urzekając słuchaczy bogactwem nastrojów, subtelnością perfekcyjnego brzmienia, niezwykłą, porywającą melodyjnością. Dla ucha była to więc bez przesady prawdziwa uczta, którą zgotował dyrygent wraz z orkiestrą oraz śpiewacy. Drobne potknięcia wprawdzie tu i tam zdarzyły się solistom, lecz przecież nie ma róży bez kolców. Te zaś były tak drobne, że nie zdołały popsuć ogólnego wrażenia.

Trochę natomiast na to wrażenie rzutować mogą, jak sądzę, decyzje obsadowe. Teatr w ogóle, a konwencja operowa w szczególności, zakładają daleko posuniętą umowność. Nie bez oporów jednak przyjmujemy rudowłosą Cygankę Carmen i „misiowatego”, jasnowłosego Don Jose. Tak sobie zażyczył reżyser i można by ten wybór kwestionować, tym bardziej że para odtwórców głównych ról występuje w Gdańsku gościnnie. Zapewne udałoby się znaleźć wykonawców bardziej zewnętrznie przystających do naszych wyobrażeń o namiętnej Cygance i hiszpańskim sierżancie. Ale… Trudno nie dostrzec, że Bożena Zawiślak-Dolny jest doskonałą interpretatorką roli Carmen. Uosabia temperament, siłę fatalną, niezależność. A Krzysztof Bednarek (Don Jose) w miarę rozwoju wydarzeń uwiarygodnia tę postać. „Gdy gardzisz, kocham cię nad życie, lecz gdy pokochasz, to się strzeż” – śpiewa Carmen w Habanerze. I potrafi rozkochać w sobie tego ponurego sierżanta, statecznego narzeczonego złotowłosej Micaëli (Sylwia Feherpataky). Bo przecież Carmen to studium namiętności, historia uczucia, rozpalonego na życzenie kobiety, która do końca pragnie być panią samej siebie. Escamillo (Leszek Skrla), bożyszcze tłumów, torreador będzie tym, którego pokocha naprawdę. Don Jose pozostanie jedynie igraszką, kaprysem kobiety nieuznającej żadnych zasad. Jej domena to przewrotność i poczucie Wolności.

Bożena Zawiślak-Dolny zjednuje sobie naszą sympatię już od samego początku, od Habanery w I akcie, kiedy to ujawniają się możliwości aktorskie tej utalentowanej artystki. Jej partner potrzebuje na to więcej czasu, ale ostatecznie, mimo powierzchownych zastrzeżeń, udaje mu się przekonać do siebie widza (słuchaczy znacznie szybciej). Sylwia Feherpataky od pierwszej sceny aż do arii w III akcie przykuwa uwagę, bo atuty wokalne łączy z wdzięczną, ujmującą sceniczną prezencją.

Kuplety (zwłaszcza te z udziałem Cyganek Frasquity — Marzeny Prochackiej i Mercedes — Alicji Rumianowskiej), duety, arie, a także roztańczone sceny zbiorowe kryją w sobie wiele uroku. Przedstawieniu Carmen na scenie Opery Bałtyckiej naprawdę trudno cokolwiek zarzucić. I tym chyba trudniej pojąć, dlaczego ten trwający cztery godziny spektakl tak miejscami nuży. Oglądałam go świeżo po przyjeździe z Hiszpanii, z radością odnajdując w tym widowisku iberyjski klimat i koloryt, lecz uczucia pewnej monotonii nie udało mi się uniknąć. I nie było to wrażenie odosobnione. Na pewno „bokiem wyszła” oryginalna wersja językowa, bo francuszczyzna wielu solistów brzmiała egzotycznie niczym jakieś narzecze. Zawinił też z pewnością scenograf, który zaprojektował dekoracje (notabene bardzo udane) w sposób uniemożliwiający płynne przejście z aktu do aktu. Konieczność zmiany scenerii wymusiła długie przerwy i chociaż generalnie warto było czekać na nową odsłonę (najlepiej wypadł plac Sewilli w akcie I, malarskie, groźne Pireneje w akcie III i finał) to wbrew hiszpańskiemu duchowi samej muzyki, brakowało chwilami widowisku dynamizmu i tempa. Brzmi to pewnie dziwacznie i wygląda na klasyczne „czepianie się”, ale niewykluczone, że z czasem wszystko się „ucukruje” i dotrze, tym bardziej że spektakl w poszczególnych scenach i epizodach przedstawia się niesłychanie barwnie i żywiołowo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji