Artykuły

Goplana, Fredro i konie

Z Krzysztofem Szusterem, mistrzem w powożeniu, reżyserem, prezesem Związku Artystów Scen Polskich rozmawia Lena Szatkowska.

Z Krzysztofem Szusterem, mistrzem w powożeniu, reżyserem, prezesem Związku Artystów Scen Polskich rozmawia Lena Szatkowska.


Do repertuaru płockiego teatru dołączyły „Damy i huzary" Aleksandra Fredry. Jakie przedstawienie chciał pan zrobić?

Zgodne z tekstem, nieudziwniane, oddające atmosferę tamtego czasu. Polska tradycja i stroje z epoki. Prawdziwy teatralny dialog, tak jak napisał hrabia Fredro. Zawsze powtarzam za Witkiem Sadowym, że jeżeli ktoś chce robić modyfikacje, to niech sam napisze swoją sztukę.

Jednak spektakl rozpoczyna się od nagranych na ulicach Płocka zdjęć filmowych. Huzarzy w siodle, damy w powozach...

Tak to Fredro napisał, damy przyjeżdżają do dworku powozami. Ja zdecydowałem, jakimi. Oryginalny brek księcia Sanguszki zaprzężony w polskie szlachetne konie, dwa następne powozy to kare ślązaki. Brek jest pierwszy, lando prezydenta Mościckiego (z moich zbiorów) - drugie, później kalesza Andrzeja Żabki i bryka ze stajni Grzesia Jachimiaka. Wszyscy jesteśmy członkami Polskiej Grupy Tradycji Powożenia.

W jaki sposób brek Sanguszki trafił do pana kolekcji powozów?

Książę Sanguszko zamówił go w Kolonii, w firmie, która produkowała wyłącznie na specjalne okazje: polowania, wyjazdy, wyścigi. Na ówczesne czasy to było jakby skrzyżowanie Rolls Royce'a z Porsche. Zrobiono tylko dwie sztuki. Jedna do dzisiaj stoi w Stadzie Ogierów w Celle pod Hanowerem, a druga była u Sanguszki w jego majątku w Gumniskach. W 1939 roku dobra księcia zajęli Niemcy, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z wartości breka, więc wzięli go ze sobą, gdy w 1943 zbliżali się Rosjanie. Wszyscy myśleli, że brek zaginął bezpowrotnie, gdzieś w Niemczech. Odnalazł się przypadkiem. Rozpoznał go dyrektor Andrzej Osadziński, który na wysokości Wolborza spotkał Rosjan wracających spod Berlina. Za konwojem ciągnięty był ten brek. Zamienił się z sołdatami na inny powóz, dołożył kanister bimbru i tak brek wrócił do Gumnisk, potem był w Bogusławicach.


To jest taka perełka, biały kruk jeśli chodzi o zabytki ruchome. Wszyscy kolekcjonerzy w Polsce marzyli, żeby go kupić. Gdy Stado Ogierów Bogusławice plajtowało, został zastawiony razem z innymi powozami. Jak tylko się dowiedziałem, za zgodą ministra rolnictwa i ministra kultury, spłaciłem dług stada i brek trafił do mojej kolekcji. W 2011 roku przeszedł gruntowną renowację i rok później wystartowałem nim na zawodach pod Paryżem, a potem w Niemczech, właśnie w Celle. Niemcy chcieli go odkupić, ale oczywiście nie zgodziłem się. Historia zatoczyła koło.

Iloma końmi potrafi pan powozić?

Najbardziej lubię powozić piątką. To stary polski sposób sprzęgania koni. W Europie jeździli w ten sposób tylko Polacy, Węgrzy i Hiszpanie. Węgrzy i Hiszpanie nadal tak jeżdżą. U nas, w socjalizmie, zgubiono tę tradycję. Ja ją wskrzesiłem, kiedy szykowałem się do mistrzostw Europy rozgrywanych pod Paryżem. Polska Grupa Tradycji Powożenia przystąpiła do międzynarodowej organizacji, dzięki czemu mogliśmy startować. Pojechałem brekiem Sanguszki i - ku zaskoczeniu organizatorów - wygrałem i nie wygrałem. Hiszpanie, którzy jechali czwórką, popełnili pewien błąd, ale sędziowie odwrócili głowy. A ponieważ są to zawody dżentelmeńskie, nie wolno zgłaszać protestów, więc nie protestowałem. Po mniej więcej dwóch miesiącach przyszedł piękny list z przeprosinami, w którym przyznano mi tytuł mistrza Europy. Drużynę hiszpańską zdyskwalifikowano. Było mi i przyjemnie i przykro, bo chciałem usłyszeć „Mazurka Dąbrowskiego", skoro całej ekipie udało się zajść tak daleko.

Od statystowania w teatrze Hanuszkiewicza, tresury psów i kaskaderstwa do reżyserii. To nietypowa, barwna i ciekawa droga na scenę.

Byłem też maszynistą sceny, inspicjentem, suflerem, adeptem i aktorem. Miotałem się pomiędzy teatrem a zootechniką na SGGW. Cała moja rodzina tak po kądzieli jak i po mieczu hodowała konie. Mój dziadek Juliusz Kłoczowski był jakiś czas dyrektorem Stada Ogierów w Łącku. Ja skakałem w kadrze narodowej. Mieszkaliśmy w Warszawie na Waszyngtona, skąd blisko do Teatru Powszechnego. I tam najpierw zaprzyjaźniłem się z bileterkami, które  małego  Krzysia  wpuszczały na wszystko, nawet na to, na co nie powinny. Później sobie wychodziłem statystowanie u Adama Hanuszkiewicza. Teraz aktorzy chętnie statystują, bo dostają za to pieniądze. Kiedyś roli stojowo-myślowej, jak to się mówiło, aktor nie chciał wykonywać, tylko robił to za niego statysta. Kiedy Hanuszkiewicz dostał Teatr Narodowy, przeszedłem tam razem z nim i brałem udział w tych wszystkich głośnych przedstawieniach m.in. „Hamlecie", gdzie razem z Jasiem Ciecierskim, synem słynnego Matysiaka - Jana Ciecierskiego, byliśmy żołnierzami i w „Nie boskiej komedii". Tam dostałem zastępstwo za Karola Stępkowskiego. Miałem tekst, ale ponieważ nie wolno było w tamtych czasach wpuścić amatora do spektaklu, przygotowano mi umowę dla adepta, a nie statysty i już do końca zostałem adeptem. W tym roku obchodzę 50-lecie pracy artystycznej i to jest wielka frajda, bo w historii Teatru Narodowego był tylko jeden adept, Krzysztof Szuster.

Zagrał pan też w „Balladynie" na motorach, która przeszła do historii teatru.

375 razy dublowałem Goplanę. Bożena Dykiel powolutku, pyk pyk pyk, na jedyneczce tylko wjeżdżała na scenę. Wszystkie akrobacje robiłem ja. Hondy wymyślił Hanuszkiewicz. Wysłał aktorów, pana Wojtka Siemiona, Bożenę Dykiel, Mietka Hryniewicza i Wiktora Zborowskiego na kurs motocyklowego prawa jazdy. Ale wtedy w szkołach uczono na poczciwych wuefemkach i niewiele się nauczyli. Niecałe półtora tygodnia przed premierą przyleciały z Japonii hondy. Wystawiono je na scenie. Miecio Hryniewicz ruszył i już się nie zatrzymał. Wjechał w dekorację, którą tworzył wielki napis „Balladyna". Przewrócił literę „L". Dzięki Bogu nic sobie nie zrobił. Siemion od razu  odmówił.  Bożena Dykiel próbowała, ale też nie bardzo jej szło. Byłem już wtedy kaskaderem ze specjalnością konie i motocykle. Przyjeżdżałem do teatru na wuefemce z napisem na baku „Józia". Chmieliłem się zaproponować, Adamowi, że ja spróbuję. Tam gdzie dzisiaj jest parking przed Teatrem Narodowym zacząłem kręcić ósemki, jeździć na jednym kole, palić gumę. No i Adam się zachwycił, ale chciał, żebym nauczył  tego  aktorów.  Pojechaliśmy na puste lotnisko Gocławek. Mietka Hryniewicza i Wiktora Zborowskiego nauczyłem podstawowych rzeczy, ale Bożena okazała się antytalentem. W ten sposób Goplanę dublowałem ja. Uszyto mi srebrzysty kostium, zrobiono perukę. Brodę ukryłem pod chustką. Na pierwszych spektaklach postawiłem sobie odskocznię i wylatywałem na wysokość pierwszego piętra, spadałem na tylne koło i dopiero później wjeżdżałem na tylnym kole pod pierwszy balkon. Niestety, przy tych popisach darłem teatralną podłogę i trzeba było się z tego wycofać. Nie jestem wymieniony w programie, chociaż ustawiłem wszystkie sceny z motocyklami. Wtedy jeszcze nie było związków zawodowych dla kaskaderów. Byliśmy  anonimowi i w filmie i w teatrze.

Kiedy zdecydował pan, że będzie reżyserem?

Wie pani, kto to jest reżyser? To jest aktor, któremu się nie powiodło. Kiedy wreszcie przyjęto mnie do łódzkiej filmówki, aktorstwo, po drugim roku, przestało mnie pasjonować. Reżyserować zacząłem już od „fuksówki". Na drugim roku zrobiliśmy „Widok z mostu" Millera. Dostał nagrodę na Festiwalu Teatrów Małych Form w Szczecinie.


A poza tym nie znoszę uczyć się tekstu na pamięć.


Jako student wyjeżdżałem w każde wakacje do pracy w Belgii - najpierw jako specjalista od kopania rowów, później ujeżdżałem konie. Zarabiałem tam nieprawdopodobne pieniądze. Całą Belgię przejeździłem Fiatem 125 p. Chodziłem też do teatru. W Belgii jest taki miły zwyczaj, że po spektaklu aktorzy razem z widzami wychodzą do baru. W ten sposób zawiązuje się pomiędzy nimi relacja. Jak się dowiedzieli, że jestem studentem szkoły teatralnej - zapraszali na spektakle. Wieczorami zacząłem uczyć gry aktorskiej powtarzając to, czego nauczyli mnie moi profesorowie. W końcu zaproponowano mi zrobienie polskiej komedii w Królewskim Ludowym Teatrze. Trudność polegała na tym, że żadna polska sztuka nie była tłumaczona na flamandzki. Wybrałem „Damy i huzary". Przetłumaczyłem tekst razem z polskim emigrantem. Na pierwszej próbie rozdaję role. W miejscach, gdzie powinien rozlegać się śmiech (bo Fredro tak to świetnie napisał) panowała grobowa cisza. Znałem już trochę Belgów, wiedziałem, że mają podobną mentalność do Polaków, podobne poczucie humoru i powinni tak samo reagować. Po próbie całą noc razem z dyrektorem teatru Eme van Uteren i Ryszardem Mertą poprawiliśmy tekst tak, że na próbie czytanej rozlegały się salwy śmiechu. Muzykę zrobił Wojtek Głuch (wykorzystałem ją w płockim przedstawieniu). Kostiumy wypożyczyliśmy z Warszawy z Teatru Komedia. Potem dzięki mnie do Belgii wyjechał płocki teatr ze spektaklem „Brat naszego Boga" w reż. Andrzeja Marii Marczewskiego, a moje „Damy i huzary" przyjechały do Płocka. To był jedyny teatr we wczesnym stanie wojennym, który opuścił Polskę.


Z Belgii przywoziłem sztuki. Tłumaczyłem je razem ze Zbyszkiem Maciakiem. Dyplom reżysera zdobyłem eksternistycznie robiąc w Teatrze Popularnym komedię „Jesienne manewry" Petera Coke'a. Miałem wtedy 37 lat. Po przedstawieniu podeszła do mnie profesor Maria Kaniewska i powiedziała: „Młody, obiecujący 40-letni reżyser, gratuluję". Zrobiłem tę samą sztukę w Teatrze Wybrzeże. W 2013 roku powtórzyłem ją w Syrenie. Zagrały: Barbara Krafftówna, Krystyna Tkacz, Irena Kownas, Ewa Szykulska, Zofia Czerwińska, Teresa Lipowska, Aleksandra Górska, Marta Walesiak i trzej panowie Marek Barbasiewicz, Marcin Piętowski i Dariusz Kordek.


Osiem lat reżyserowałem w dubbingu m.in. „Niekończącą się opowieść" i „Prezent gwiazdkowy". Zrobiłem też benefisy Krafftówny, Hoffmana i Sadowego. W telewizji miałem przyjemność reżyserować spektakle z Ireną Kwiatkowską, Ryszardą Hanin, Kaliną Jędrusik, Janką Nowicką, Zosią Kucówną, Wiesławą Mazurkiewicz, Wiesławem Machowskim, Markiem Barbasiewiczem.

„Damy i huzary" kończy Polonez Rycerski Karola Kurpińskiego, ten sam, który zabrzmiał w „Krakowiakach i góralach" na otwarcie teatru w 1974 roku. Czy to ukłon w stronę profesora Skotnickiego i sentymentalny powrót do debiutanckiej roli na płockiej scenie?

W Płocku znalazłem się w 1974 roku, jak tylko teatr się otwierał. Polecił mnie Hanuszkiewicz. Powiedział Skotnickiemu, że ma takiego chłopaczka, wysportowanego, przystojnego i szczupłego, z ładnymi czarnymi włosami. Skotnicki wziął kilka osób po szkole z Warszawy i z Krakowa (Małgorzatę Różniatowską, Dzidzię Wilk, Krzysztofa Jędryska, Krzysztofa Kursę, Krzysia Góreckiego, Olka Krupę). I mnie na doczepkę na adepta. Nie tylko po to, żebym zdobył uprawnienia aktorskie. Wiedział, że jestem instruktorem jazdy konnej i zagwarantował aktorom, że nauczą się jeździć. A ja załatwiłem kurs w Łącku.


Po raz pierwszy zagrałem Pawełka w „Krakowiakach i góralach" w reż. Skotnickiego. Wcześniej odbyła się premiera „Romea i Julii", którą reżyserował Grzegorz Mrówczyński. Moja najlepsza rola to Stieńka Razin w przedstawieniu Marka Kuleszy „Słoń". Miałem przepiękny kostium i chyba żadnej kwestii. Przechadzałem się przez scenę jako duch. W ukłonach dostawałem największe brawa.


W teatrze płockim była wtedy znakomita aktorka Jadwiga Bryniarska. Jej zawdzięczam zdany z najwyższą oceną (razem z Dusią Trafankowską) egzamin do szkoły aktorskiej. Ona pierwsza zwróciła mi uwagę, jak należy przeczytać tekst ze zrozumieniem. Grała pięknie w wielu sztukach.

Od dwóch lat pełni pan funkcję prezesa ZASP-u. Co udało się zrobić, jakie są oczekiwania środowiska?

Najpierw byłem wiceprezesem. Po śmierci Pawła Królikowskiego zostałem prezesem, wybranym przez Zarząd Główny, zgodnie ze statutem. Nie mam dorobku artystycznego moich wielkich poprzedników, natomiast jestem sprawnym organizatorem i biznesmenem. Szukam i zdobywam środki dla ZASP-u. Odzyskuję pieniądze od dłużników. Szczególnie bliski mojemu sercu jest Dom Artysty Weterana w Skolimowie. Zawsze działałem na jego rzecz. Organizowałem kuligi, przejażdżki powozami, wizyty w stadninie.


Kocham aktorów, jestem bliżej tych starszych. Nie gwiazd serialowych i błyszczących na ściankach tylko tych prawdziwych starych artystów. Teraz się mówi aktor serialowy, telewizyjny, filmowy, dubbingowy, a kiedyś się mówiło po prostu aktor.


Środowisko czeka na uchwalenie ustawy o Statusie Artysty Zawodowego, która zabezpieczy nasz byt tak samo, jak inne grupy zawodowe. Bardzo zabiegam wszędzie, aby to się udało.

Walczę też o środki na prowadzenie Domu Artysty Weterana. Chcę przywrócić egzaminy eksternistyczne dla aktorów, reżyserów, tancerzy organizowane przez ZASP. Walczę z nadawcami o godne tantiemy dla artystów. Staram się, aby ZASP był atrakcyjny dla młodych. Wreszcie uruchomiłem wraz z Zarządem Głównym komisje: socjalną, kulturalną i edukacyjną, które dysponując znacznymi środkami finansowymi pomagają realizować marzenia młodych artystów i wspierają tych w trudnych sytuacjach życiowych. Oj, jest tego bardzo dużo.
A jeśli mnie pani zapyta, czy będę kandydował na kolejną kadencję, odpowiem, że nie.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji