Artykuły

Traktacik socjologiczny

Młodzi, piękni ciężko harujący i świetnie za­rabiający są bohaterami sztuki Anny Burzyń­skiej. Sztuki zgrabnie napisanej. Przedsta­wienie natomiast zgrabne nie jest.

Klarę i Nika poznajemy o poranku. W wielkim łożu zasłanym czarną poście­lą. Klara nie śpi, Nik budzi się nerwowo, ma dwie i pół minuty na seks, potem pę­dzi do łazienki, odmawia poranną man­trę (jestem męski, jestem number one), chce biec do pracy - ale Klara uświada­mia mu, że jest niedziela, a od niedawna firma Nika ustaliła, że w niedziele się nie pracuje, bo jest to źle widziane. Klara i Nik mają więc nieoczekiwanie cały dzień dla siebie. O tym, że rzadko się to do tej pory zdarzało, przekonał nas już prolog - na bezludnej scenie z automatycznej sekretarki dobiegały kolejne komunikaty: Klara do-

nosiła Nikowi, że zostaje w pracy, negocjuje, służbowo bankietuje, a Nik donosił Klarze mniej więcej to samo.

Co dwójka zapracowa­nych do niemożliwości ludzi może robić w niedzielę? Oto pierwsze pytanie sztuki, na które nasuwają się natychmiast gładkie i znane odpowiedzi, które oczywiście zna również autorka. Wiadomo, że pra­coholicy cierpią, gdy mają wolny czas, więzi międzyludzkie ulegają rozkłado­wi, ludzie nie potrafią ze sobą rozma­wiać itp. Na następne pytania odpowie­dzi znajdują się równie szybko i gładko. Nie chcę zdradzać owych pytań i prze­biegu zdarzeń, bo są one (nieco przynaj­mniej) zaskakujące. "Najwięcej samo­bójstw..." to bowiem sztuka dobrze skro­jona, operująca schematami znanymi z gazetowych reportaży czy raportów, książek, filmów. Bohaterowie są mode­lowi, sytuacje też, psychologia postaci jest płyciutka i dość oczywista. To raczej traktacik socjologiczny rozpisany na gło­sy niż sztuka.

Mówi o wzlotach i upadkach polskich yuppies (rodem z prowincji), ich niebotycz­nych karierach, cenie, jaką za nie płacą, roz­maitych uzależnieniach, pustce duchowej, imidżach, minach i pozach. Jak to zagrać? Najstosowniejsza byłaby chyba farsa, ale z tych zjadliwych. Do schematów sztuki dodać jeszcze jeden schemat, stworzyć na scenie dziką, nieco makabryczną zabawę - do śmiechu, ale i do zastanowienia się.

Przedstawienie na Sławkowskiej to ini­cjatywa samych aktorów - Ady Fijał i Pio­tra Belucha. Przydałby się im reżyser, któ­ry uporządkowałby pomysły i podjął za­sadnicze decyzje. Spektakl jest bowiem chaotyczny i pos­piesznie sfastrygowany - Piotr Beluch gra dość prostacką, pełną wrzasku i zamaszystych gestów komedię, melancholijna Ada Fijał skłania się raczej w stronę subtelniejszej psy­chologii, chwilami nawet dramatu. Ale ta mieszan­ka nie ma wyrazistych ry­sów, przedstawienie - choć śmiejemy się z celnych i dowcipnych sfor­mułowań czy dialogów - nuży. Miało chy­ba balansować na granicy między śmiesz­nością a powagą, ale to się nie powiodło. To znaczy śmieszność i powaga istnieją na scenie, ale nie są w najlepszym gatun­ku. Tak jak nie jest w dobrym gatunku sce­nografia - zwłaszcza pochlapane czerwo­ną farbą (krwią?) komputerowe klawiatu­ry zwisające z sufitu, symbol tak nachal­ny, że aż wstyd go oglądać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji