Artykuły

Witajcie w Salem!

Co może się wydarzyć w spokojnym miasteczku, gdy jedno błahe, ale tajemnicze wydarzenie wsącza w jego atmosferę niepokój i sprowadza lęki gromadzące się wokół od dawna? Jakie demony rodzi napędzany przez ideologię strach i czym kończy się polowanie na żywiącego się nim diabła?

Kilka dziewcząt tańczyło w lesie nocą, nago, dla zabawy i emocji, a trochę, by pomóc w sekretnej miłości jednej spośród swego grona, Abigaile (Magdalena Wrani-Stachowska). Dostrzeżone i posądzone o czary, zastraszone przez purytańską społeczność miasteczka Salem, zaś przez przybyłego dla zbadania sprawy pastora Hube (Arkadiusz Buszko) potraktowane jako ofiary i zarazem oskarżycielki, posądzenia zwrócone ku sobie skierowują na innych. Zaczyna się sąd, padają wyroki śmierci.

Opowiadające o tym Czarownice z Salem Arthura Millera powstały w roku 1953; ich kanwą była prawdziwa historia z roku 1692, kiedy to w tytułowym miasteczku w Stanach Zjednoczonych mała iskra doprowadziła do wybuchu psychozy, którą z podręczników historii i dziejów kultury znamy właśnie jako „polowanie na czarownice”. Dzieje takich polowań, od średniowiecza poczynając, to setki lat chrześcijaństwa, a stosy – prawdziwe i symboliczne, płonęły aż do XVIII wieku. I choć różniły się procedury prawa pozwalającego na sądzenie „czarownic” (bywali nimi innowiercy, konwertyci, żydzi, i wszelkiego typu „odszczepieńcy”), uruchamiające ów proces mechanizmy były zawsze te same.

Korzystały z nich potem współczesne totalitaryzmy – w tym hitleryzm i stalinizm, ale działały też i tam, gdzie demokrację toczyła choroba swoistej – bo świeckiej – teokracji. Taką właśnie chorobą był maccartyzm w USA, zastępujący „polowania na czarownice” polowaniem na komunistów (rzeczywistych i wymyślonych). I to w niego wymierzony był dramat Arthura Millera, czytany też skądinąd – zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej, dotkniętej polowaniami na „wrogów ludu” – jako głos protestu przeciw fali stalinowskich procesów i czystek. A potem głos wolności w ogóle. Nie bez kozery znakomity, słynny już spektakl Teatru TVP w reżyserii Zygmunta Hübnera (1979) wpisał się w nadciągający właśnie, burzliwy zmierzch PRL.

Bo też dramat Millera jest opowieścią uniwersalną, przylegającą do każdego czasu; każdego, w którym polityka, stając się świecką religią, rości sobie prawo do rządu dusz. Niestety i dziś – między innymi w naszym kraju – Czarownice z Salem brzmią bardzo aktualnie.

A że szczeciński Współczesny obdarzony jest słuchem na tego typu uniwersalne aktualności, nie dziwi, że sięgnął po ów dramat (skądinąd ponownie; pierwszy raz uczynił to – bez sukcesu jednak – w roku 1984), należący do wciąż żywego teatralnego kanonu XX wieku. Dzięki temu otrzymaliśmy przedstawienie bardzo współczesne, a zarazem precyzyjnie ukazujące wspomniane wyżej, ponadczasowe mechanizmy.

W tym zasługa zespołu realizatorów pod kierownictwem Adama Orzechowskiego. Spektakl w jego reżyserii jest świetnie zbudowany, spójny stylistycznie i klarowny myślowo. Chwilami można wprawdzie odnieść wrażenie, że trochę chłodny, unikający emocji, które są przecież wpisane w tę sztukę, z drugiej jednak strony uruchamiający je w stosownym momencie (np. w scenie pozorowanego opętania, a przede wszystkim w finale). Klimat całości współtworzy udana, minimalistyczna, ale symboliczna scenografia Magdaleny Gajewskiej. Pusta przestrzeń, której wyrazu nadaje przecinający ją ukośnie krzyż – przypominający swą pozycją ten dźwigany przez Jezusa – a w drugim akcie okryty czerwonym światłem fotel sędziego. Także podkreślająca ową aurę, mroczna i ostra muzyka Marcina Nenki. Kostiumy, utrzymane w oszczędnej kolorystycznie stylistyce, wpisują się w formułę spektaklu, nawiązując zarówno do epoki, jak i współczesności; mam tu jednak małą pretensję o ubranie Elisabeth Proctor (Barbara Lewandowska) – purytanki, kobiety, by tak rzec, zapiętej pod szyję – w strój przypominający kusą halkę. Domyślam się, że to znak jej skrywanej, wypieranej seksualności, ale ten akurat kostium kłóci się z profilem psychologicznym postaci. A przecież wszystko w tym spektaklu jest starannie poukładane.

Okoliczności procesu i przebieg sądu w Salem wydają się dość czytelną w odbiorze opowieścią o zbiorowej histerii, dla której ideologia jest pożywką, a prawo narzędziem zemsty, jednakże Adam Orzechowski, reżyser doświadczony – zarówno w klasyce, jak i współczesności – kierował się widać przeświadczeniem, że Czarownice… nie są dla współczesnej publiczności utworem na tyle znanym, by do pełnego odbioru spektaklu i jego zrozumienia wystarczył widzom sam dramat. Dlatego nad nową (odnowioną?) dramaturgią Czarownic… popracował Radosław Paczocha – dopisując do oryginalnego tekstu didaskalia i wstęp autorstwa samego Millera, a także swoje własne, by tak rzec, słowo wiążące, będące rodzajem przypisów mających ułatwić odbiór spektaklu.

Przyznam jednak, że o ile te z owych przypisów, które charakteryzują (na ogół słowami Millera) społeczno-historyczne tło dramatu, gotowy jestem uznać za jakoś uzasadnione, o tyle dopiski i komentarze własne budzą mój opór. Nie jestem przekonany, czy widz Współczesnego musi otrzymywać aż tak jednoznaczną podpowiedź do tego, co ogląda. Owszem, Paczocha (sam skądinąd ceniony autor dramatów) stara się unikać doraźnej publicystyki i na ogół nie nazywa rzeczy – politycznych – po imieniu, posługując się w swoich komentarzach aluzją, ironią czy dystansem, ale „stary widz” we mnie – i chyba nie tylko we mnie – wolałby wyciągać wnioski sam, bez podpowiedzi.

Choć rozumiem też intencję realizatorów, którzy mówią także do nowego, młodszego widza. Orzechowski i Paczocha znaleźli na szczęście sensowny, a na pewno pomocny klucz do akurat takiej formuły spektaklu – przewodnikiem po nim czyniąc ciemnoskórą służącą Titubę. U Millera ważną, ale tylko jedną z wielu postaci – tu: stanowiącą zarazem przedmiot, jak i odautorski podmiot wydarzeń. To Tituba – gościnnie: Dominika Klimaty – ubrana w długą, połyskującą suknię niczym diva nocnego kabaretu i posługująca się, jak i tamta, umocowanym na statywie mikrofonem – zmieniając go czasem w inne rekwizyty (na przykład nóż, którym podrzyna się gardło) – jest narratorem opowieści i wygłasza kwestie spoza akcji. Mówi o jej miejscu, charakteryzuje bohaterów, dodając do tego uwagi, w których z gorzką autoironią pozuje do roli „rytualnej” ofiary, Innego i Obcego, na którym zawsze wszystko się skrupia.

Aktorstwo w Czarownicach… jest zresztą podporządkowane klarowności przekazu; role prowadzone są bez specjalnego – nomen omen – „szaleństwa”, jakby w zgodzie z instrukcją (Tituba dokonuje prezentacji postaci za pomocą wskazówek Millera). Tak że choć jest tu sporo miejsca dla indywidualnych kreacji, u Orzechowskiego aktorzy raczej ze sobą współpracują, niż starają się błyszczeć własnym światłem.

Reżyser wydaje się tonować nadmierną w tej mierze ekspresję. W efekcie nawet taka rola jak centralna pod wieloma względami postać Johna Proctora (Wojciech Sandach), wplątanego w proces przez Abigaile, mszczącą się na nim, i jego żonie Elisabeth (B. Lewandowska) za odrzuconą miłość – postać, wokół której budowane są zwykle inscenizacje Czarownic z Salem – tutaj zda się być podporządkowana założeniu, że w sztuce Millera mamy do czynienia nie tyle z wojną indywidualności i wielkich charakterów, ile ze zmaganiem się zwykłych szarych ludzi z bezwzględną machiną prawa działającego pod dyktando państwowej ideologii; zmaganiem ludzi poddanych presji i lękom zbiorowości. Proctor Sandacha jest więc tylko, i aż!, jednym z nas, podobnie jak nieugięta, lecz wyzbyta pomnikowego heroizmu Rebeca (Ewa Sobczak), a także przedstawiciele Kościoła i państwa – obdarzeni władzą, urzędową racją i strojący ważne miny, w gruncie rzeczy mali i podszyci tchórzem, nieróżniący się od tych, których duszami i życiem chcą władać: pastorzy Pariss (Konrad Pawicki) i Hube (A. Buszko), sędzia Denforth (Grzegorz Młudzik).

Przedstawienie wybrzmiewa więc przede wszystkim jako rzecz o nas samych, o naszym łatwym i ochoczym uleganiu złu, naszej podatności na zbiorowe omamy i strachy, a zarazem o cynizmie polityki i ideologii, które czynią z tego użytek. O społeczeństwie, którym rządzi się za pomocą wzniecanej odgórnie nienawiści i spuszczanych ze smyczy demonów.

Mocnym akcentem Czarownic… we Współczesnym jest jego zakończenie. Proste w pomyśle, niektórzy uznają może, iż zbyt proste, za to sugestywne, budzące emocje i kierowane do nas wprost – nas, widzów, mieszkańców Salem. Rebeca Nurse i John Proctor wybierają wydany na siebie wyrok, ale i prawdę. I na znak tego wyboru uderzają nogą o blachę podłogi; zwykłe tupnięcie, podchwycone przez innych, zmienia się w rytmiczne i potężniejące, zbiorowe uderzenia wielu stóp. Marsz sprzeciwu, zapowiedź buntu, niemy krzyk.

Jeśli u kogoś wywoła to dreszcz, a i ochotę, by dołączyć do hałasu, samemu bijąc nogą w podłogę, niech się nie krępuje swą rolą kulturalnego widza i zrobi to, na co ma ochotę, a sądzę, że będzie to reakcja przez twórców spektaklu pożądana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji